MOC MARZEŃ

ANNA NIEDŹWIEDŹ

MOC MARZEŃ

“Pamiętam, że jako dziecko bardzo nie chciałam dorosnąć. Miałam wspaniały dom rodzinny – mamę, która poświęcała nam czas, tatę i siostrę – prawdziwe domowe ognisko. Byłam dzieckiem trzymającym się maminej spódnicy. Dopiero kiedy odnalazłam taniec, w moim życiu wszystko się zmieniło.

Starsza siostra często mi powtarzała, żebym znalazła w życiu pasję, której będę chciała się oddać. Taniec od początku był właśnie taką miłością. W duszy zawsze czułam się tancerką.

Pierwsze kroki stawiałam w zespole tanecznym w Pałacu Kultury w Poznaniu (dzisiejsze Centrum Kultury Zamek). Szybko jednak zapragnęłam być zawodową tancerką, co nie było takie łatwe. 

Jeśli człowiek musi w życiu o coś walczyć, nie dostając tego od razu, zupełnie inaczej patrzy na swoje osiągnięcia i mocniej dąży do upragnionego celu. Walka o dostanie się do szkoły baletowej była dla mnie taką właśnie batalią.

Początek lat 80. To były czasy, kiedy należało najpóźniej w wieku dziesięciu lat pójść do szkoły baletowej, następnie ją ukończyć i na tym temat się urywał. W zasadzie nie było innej możliwości uczenia się baletu. Ja miałam zupełnie inną drogę. Do Poznania zdawałam i się nie dostałam. Po kolejnych dwóch latach starań przyjęto mnie do Szkoły Baletowej w Łodzi. Oddałam każdą minutę swojego życia, zmieniłam szkołę – wszystko po to, aby móc poświęcić czas tańcowi. Robiłam jednocześnie dwie szkoły: maturę zdawałam w normalnym liceum, zaliczając wszystkie egzaminy wcześniej,  aby móc skupić się na uzyskaniu dyplomu tancerki. 

Szkoła baletowa była dla mnie  wielką frajdą i niesamowitym doświadczeniem. Pomimo nieustannej walki, bo ona jest wpisana w zawód tancerza. Ciągle walczymy, żeby być lepsi w tym co robimy, a końca tego procesu nigdy nie ma. Niezależnie od okoliczności czułam jednak, że to jest naprawdę moje. Tego nie da się opisać słowami. Powtarzam dzisiaj rodzicom moich uczniów, że to jest naprawdę specyficzny zawód, któremu trzeba się całkowicie oddać. Żeby mieć z niego satysfakcję i dobrze go wykonywać, trzeba faktycznie poświęcić wiele rzeczy. Jeżeli podchodzi się do tego rozumowo, to nikt takiej decyzji nie podejmuje. Ale kiedy człowiek się z tym rodzi, czuje, że to jest wielka miłość spychająca inne tematy zawsze na drugi plan. 

Moim celem po szkole baletowej były profesjonalne występy na scenie. Niestety moje ciało nie pozwoliło mi długo wykonywać tego zawodu. Nikomu nie mówiąc o swoich bólach, o sygnałach,  jakie wysyłało mi ciało, ignorowałam je, byle jak najwięcej ćwiczyć i dalej móc tańczyć zawodowo. Problemy z biodrami wciąż jednak narastały. Wiele osób mnie zniechęcało, tłumaczyło, że trzeba przerwać. Nie żałuję niczego, bo wszystkie przeciwności bardzo mnie zbudowały. Dały mi mocny, życiowy kręgosłup. 

Plan B na życie pojawił się sam, kiedy po dwóch latach pracy dla teatru faktycznie nie mogłam już dłużej tańczyć. Wraz z kontuzją przyszły pierwsze myśli o całkowitym porzuceniu tej ścieżki kariery. Obraziłam się na balet – to była obrona przed tym, co stało się z moimi marzeniami. 

Pojawił się wówczas pomysł na studia pedagogiczne w Warszawie. Chciałam zacząć uczyć, przekazywać moją pasję następnym pokoleniom. Pewnego dnia zaproponowano mi poprowadzenie zajęć tańca klasycznego dla dzieci niesłyszących. Nowe wyzwanie, jakim było nauczanie, stało się moją pasją i spędziłam kolejne piętnaście lat ucząc baletu osoby niesłyszące, najpierw dzieci później również dorosłych.

Coraz więcej moich uczennic chciało kontynuować naukę prywatnie, poza murami szkoły. Tak narodził się pomysł na stworzenie pierwszej w Poznaniu prywatnej szkoły tańca klasycznego. Udało się ją powołać do życia w 1994 roku. Nigdy nie lubiłam rutyny, dlatego fascynujące było dla mnie stworzenie od zera miejsca, którego w Poznaniu brakowało. 

Nie było na kim się wzorować, musiałam sama sobie wszystko poukładać. Na studiach pedagogicznych nikt wówczas nie mówił, jak podchodzić do uczenia dzieci dla ich pasji. Panowało zupełnie inne podejście. Cieszyło mnie więc przecieranie szlaków. Myślę, że to wynika z mojego charakteru – lubię działać zgodnie z moimi zasadami, na moich warunkach.  

Przez pierwsze piętnaście lat istnienia szkoły doświadczyłam w niej wszystkiego: parzyłam kawę rodzicom moich uczniów, sprzątałam salę, uczyłam, tworzyłam spektakle. W tej chwili, jak już mam pracowników, świetnie wiem, co każdy powinien robić, bo sama tego doznałam. 

Po kilkunastu latach prowadzenia szkoły pojawiła się kolejna potrzeba. Wyrazili ją moi uczniowie, którzy chcieli spróbować sił na profesjonalnej scenie, ale nie mieli na tym etapie edukacji takich możliwości. Narodził się więc pomysł na stworzenie Teatru Cortiqué. 

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że stworzenie teatru było dla mnie największym życiowym wyzwaniem. Wszyscy z branży mówili, że to jest zupełnie szalony pomysł i pewnie będę żałować.

Dzisiaj patrząc na to pod względem realizacji celu, jakim jest zapewnienie praktyki scenicznej moim uczniom oraz wychowanie młodego pokolenia widzów, jestem bardzo szczęśliwa, że się na to zdecydowałam.

Od samego początku istnienia szkoły moją wielką pasją było tworzenie z uczniami spektakli, które potem przenosiłam na deski między innymi Teatru Wielkiego w Poznaniu, Teatru Muzycznego oraz innych profesjonalnych scen teatralnych. To doświadczenie niesamowicie ich rozwijało i pokazywało im, czym tak naprawdę jest praca tancerza zawodowego. Mnie zabrakło na początku mojej drogi zawodowej możliwości weryfikacji, czy faktycznie scena jest moim życiem. Czym innym bowiem jest praca na sali baletowej, a czym innym obecność na scenie. Osoby, które mają okazję wcześnie doświadczyć obu tych przestrzeni i upewniają się, że bez sceny żyć nie mogą, wiedzą, że to naprawdę jest zawód dla nich.

Większość moich wychowanków uczę z myślą o przygotowaniu do zawodu, ale nie dla wszystkich spośród nich celem jest praca w charakterze zawodowego tancerza. Możemy uczyć się czegoś profesjonalnie, ale niekoniecznie musimy spełniać się tylko w tej dziedzinie. Dlatego zawsze jestem dumna z moich uczennic, które tańczą w teatrach i dodatkowo studiują ciekawe dla nich kierunki. Musimy myśleć o naszej przyszłości – jeżeli ktoś ma więcej niż jedno zainteresowanie, warto, aby sprawdził się w różnych dziedzinach. Ja miałam tylko jeden cel – taniec.

Czasami marzę o  takim typowym ośmiogodzinnym dniu pracy: przyjść, zrobić, wyjść i zapomnieć. Ale wystarczy, że przyjdą wakacje i dopada mnie spadek formy – tęsknię za swoją pracą. Wiem, że nawet jak mi się czasami wydaje, że chciałabym robić coś innego, nie przyniosłoby mi to szczęścia.

Bez ludzi wokół, a przede wszystkim ich wiary w moje marzenia, nic by się nie udało. Potrafili wyciągnąć ze mnie najlepsze cechy, które powodowały, że się spełniałam. Szczęśliwie mam syna i męża, którzy odnaleźli się w moim zwariowanym życiu, wspierają mnie i rozumieją – wszyscy razem żyjemy teatrem i szkołą. Ale nigdy się nie dowiem jakby było, gdybym zdecydowała się na kolejne dzieci. Każdy człowiek coś poświęca – nie jest tak, że żyjemy w zupełnej harmonii.  Nie da się robić wszystkiego na 100%, bo po prostu nie starczyłoby nam czasu. Uważam, że nie należy próbować mieć wszystkiego, bo wtedy zawsze coś ucierpi.

Czuję się spełniona żyjąc taką codziennością – kiedy poświęcasz czas na to, co kochasz, czujesz się naprawdę sobą, a każdy dzień jest rozwojem. Czy któregoś dnia będę musiała z tego zrezygnować? Oby nie. To jest moje największe wyzwanie – żebym nigdy nie musiała wycofać się ze swoich marzeń. Czas pokaże.”

Anna Niedźwiedź

FOT. Beata Orcholska

Poznaj więcej historii

PROFESJONALNA, NIE PERFEKCYJNA

PROFESJONALNA, NIE PERFEKCYJNA 

“Dom rodzinny kojarzy mi się przede wszystkim z babcią – jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Miała wiele fantastycznych powiedzonek, które były dla mnie życiowymi drogowskazami. Zawsze dbała o relacje międzyludzkie – dzięki niej ta wartość stała się najważniejsza i w moim życiu.

W domu o samochodach mówiło się zawsze. Mieszkaliśmy ponad 50 kilometrów od Poznania, a niedzielne przyjazdy na poznańską giełdę samochodową stały się naszymi rodzinnymi rytuałami. Wśród samochodów czułam się dobrze, bezpiecznie. Już jako mała dziewczynka wiedziałam, co to są klocki hamulcowe, do czego służą kolejne samochodowe podzespoły. 

Jako świeżo upieczona maturzystka zaczęłam pracę w salonie samochodowym we Wrześni. To był mój pierwszy etat i jednocześnie nasze rodzinne początki w branży motoryzacyjnej. Tata powiedział mi wtedy, że życia człowiek najszybciej uczy się w pracy. Miał stuprocentową rację, a ja miałam to szczęście, że mogłam uczyć się życia w firmie rodzinnej. 

Czasami to był prawdziwy off-road, z mniej lub bardziej krętymi drogami. Dzisiaj, z perspektywy już prawie 30 lat spędzonych w firmie, mogę powiedzieć, że różnorodność tych dróg dała mi ogromny bagaż doświadczeń. Szybko poprosiłam o zmianę zakresu obowiązków i pracę bliżej ludzi – stąd pomysł, aby przenieść mnie ze stanowiska administracyjnego na doradcę technicznego. W serwisie miałam swoich mistrzów, którzy chętnie dzielili się ze mną wiedzą techniczną. Do dziś jestem im za to wdzięczna. Realizowałam się na technicznym stanowisku przez kolejne dwanaście lat. 

Poznanie mojego męża, który jest pasjonatem motocykli, ostatecznie przekonało mnie, że motoryzacja to moja droga i że moja płeć nie jest na niej żadną przeszkodą. Nie musiałam mieć planu B. Miałam poczucie, że robię to, co naprawdę lubię.  

W pewnym momencie mój tata doszedł do wniosku, że zbliża się dobry moment na przejęcie firmy przez naszą trójkę, czyli mojego brata, męża i mnie. Zaczęły zmieniać się standardy, należało patrzeć na przedsiębiorczość z innej perspektywy. Tata podjął wówczas bardzo odważną decyzję, aby jego dzieci przejęły firmę. To był trudny czas zarówno dla nas, jak i dla samej branży. Początek XXI wieku, wiele niewiadomych. Motoryzacja w tym czasie nie należała do najłatwiejszych gałęzi biznesu.

Wielu osobom trudno było uwierzyć, że młoda kobieta zna się na zaawansowanych technicznie rozwiązaniach. Dzisiaj potrafię już żartować z takich sytuacji, ale pamiętam doskonale, jak jeden z kontrahentów przyjechał na spotkanie i zdziwiony zapytał, czy J. Karlik to na pewno ja i czy z kobietą będzie dalej rozmawiać o współpracy? Przełknęłam czarę goryczy i podjęłam to wyzwanie. Kiedy kobieta czuje się w jakiejś dziedzinie dobra merytorycznie, poradzi sobie w każdych warunkach. 

Macierzyństwo wywraca życie do góry nogami. Na szczęście w wychowanie mojej córki bardzo zaangażowali się moi rodzice. Serce miałam jednak rozdarte – z jednej strony zdawałam sobie sprawę, że długa przerwa w karierze zawodowej może mieć przykre konsekwencje. Z drugiej strony wiedziałam, że w domu czeka mały człowiek, który potrzebuje mnie najbardziej na świecie. 

Powrót do pracy w pełnym wymiarze był jednak bardzo trudny. Obawiałam się, jak przyjmą mnie współpracownicy. Nie było mnie prawie dwa lata, a to w biznesie bardzo długo. Dostałam jednak od nich niesamowite wsparcie. Nie bałam się pytać i szybko miałam poczucie, że bardzo szybko stałam się częścią zespołu. 

Gdy patrzę, jak zmieniła się firma przez te trzydzieści lat, od kiedy zaczęłam w niej pracę, to myślę, że słowo „kolosalna” jest za małe, żeby opisać tę zmianę. Stworzyliśmy swoją „Karlikową rodzinę”. Nasi pracownicy żartobliwie zaczęli nazywać się “ludźmi z Karlikowa”. Kiedy przenieśliśmy się z Wrześni do Poznania, stanowiliśmy mały zespół, z trzema podnośnikami samochodowymi, jedną marką – to było naprawdę niewiele. Dziś jesteśmy podzieleni na pięć spółek, każdy odpowiada za swoje przedsiębiorstwo. Zatrudniamy ponad czterysta osób. Mamy takie podejście, że cokolwiek by się nie stało, my jako zespół  – “nasze Karlikowo” – damy radę. 

Wiele lat zajęło mi nauczenie się, jak oddzielić życie zawodowe od prywatnego. To jest prawdziwe wyzwanie w firmie rodzinne. Przy spotkaniach, nawet wigilijnych, nie udawało nam się nie rozmawiać na tematy firmowe. Ale przyszedł taki moment, kiedy pojawiły się małe dzieci, które zdominowały środowisko domowe, a to pozwoliło nam przenieść rodzinne dyskusje na inne tory. Dzięki córce stałam się również bardziej wrażliwym człowiekiem. Wiele zmieniło się w moim poukładanym, „Excelowskim” pojmowaniu świata. 

Od kiedy pamiętam, stawiałam sobie wysoko poprzeczkę. Wiem, że nie zawsze jest to dobre i właściwe. Moja babcia często mi powtarzała: bądź profesjonalna, nigdy perfekcyjna. I to się sprawdza do dziś. Jeszcze dużo chciałabym w życiu zrobić, wiele miejsc odwiedzić. Mam w głowie zuchwałe pomysły. Niedawno widziałam obraz, który przedstawiał napis z hasłem “Jedyne czego ci nie wypada to…” i dalej pusto. Nie ma rzeczy, której nam nie wypada!

Podchodź do celów z odwagą – przemyśl, przeanalizuj, ale zawsze idź do przodu. Jeśli stwierdzisz, że to nie to – zatrzymaj się na chwilę, nigdy nie cofaj. Przeanalizuj raz jeszcze i z impetem rusz dalej. 

Bądźmy profesjonalne i realizujmy swoje marzenia. Nie ma znaczenia, za którym razem nam się powiedzie”.

Joanna Karlik-Knocińska

FOT. Olga Jędrzejewska

 

POCZUCIE SENSU

POCZUCIE SENSU

“W szkole podstawowej jedna z nauczycielek wpisała mi w zeszyt cytat: Nauka jest jak niezmierne morze – im więcej jej pijesz, tym bardziej jesteś spragniony. Stał się on mottem mojego życia.
Nasz dom rodzinny był domem z tradycjami pedagogicznymi. W dziecięcych marzeniach widziałam siebie jako nauczycielkę biologii. W miarę poznawania tej nauki, która zawsze mnie pasjonowała, postanowiłam, że zostanę badaczem, który odkryje nieznaną “komórkę” i z nią będę podróżować po świecie.
Wychowywałam się w czasach, w których nauka potrafiła zapewnić lepsze życie. Rodzice wierzyli, że również przez naukę muzyki człowiek lepiej się rozwija. Gdy miałam siedem lat, wysłali mnie na lekcje gry na … akordeonie. Otrzymałam piękny, malutki, osiemnastobasowy akordeon. Dzieci w moim wieku biegały po podwórku, a ja grałam. Dopiero po latach odkryłam pozytywny wpływ nauki gry na instrumencie na pracę mózgu.

Po maturze wiele osób z mojej klasy postanowiło zdawać na medycynę – kierunek studiów, który z mojej perspektywy wydawał się nieosiągalny. Powiedziałam sobie jednak, że spróbuję. Skoro inni mają odwagę, dlaczego mnie miałoby jej zabraknąć? Złożyłam dokumenty na Uniwersytet Medyczny w Poznaniu. Dostałam się i tak rozpoczął się bardzo dobry czas w moim życiu. Medycyna zaczęła mnie pasjonować.
Kiedy dzisiaj obserwuję młode osoby, które mają wielkie marzenia i nie czują ograniczeń, odczuwam radość. Sama dorastałam w czasach, gdy wyróżnianie się było źle widziane. W szkole ten, kto dobrze się uczył i jeszcze robił dodatkowo coś, czego się od niego nie wymagało, był postrzegany negatywnie. Na szczęście na studiach medycznych spotkałam osoby, które były do mnie podobne mentalnie – każdemu chciało się robić coś więcej i wzajemnie się w tym wspieraliśmy. Okazało się, że można dobrze się uczyć, być aktywnym i mieć przyjaciół, którzy podzielają twoją pasję do nauki. Po studiach rozpoczęłam specjalizację lekarską.

W latach 80. wybór specjalizacji przypominał loterię. Proponowano specjalizacje tam, gdzie były niedobory w szpitalach. Najbardziej brakowało zawsze anestezjologów. Zostałam przydzielona do szpitala dziecięcego na ul. Krysiewicza w Poznaniu. W tym czasie przyszła na świat moja pierwsza córka. Kiedy zbliżał się czas powrotu do pracy po jej narodzinach, poczułam, że nie jestem gotowa, żeby leczyć w szpitalu dziecięcym. Sama niedawno urodziłam dziecko i na myśl o pracy z małymi pacjentami, miałam łzy w oczach. Zaczęłam szukać innych możliwości i tak trafiłam do bardzo mądrej pani profesor, która dała mi szansę pracy na jej oddziale w szpitalu przy ulicy Lutyckiej.

Zostałam wrzucona na głęboką wodę. W pierwszy dzień pracy, spojrzałam na rozpiskę dyżurów i w głowie pojawiły się tysiące myśli. Przeżyłam chwilę zwątpienia, czy podołam, czy na pewno dobrze robię, czy nie nadaję się raczej do pracy naukowej. Pani profesor dała mi wówczas bardzo dobrą radę: abym wytrwała miesiąc i po jego upływie ponownie zastanowiła się, co chcę dalej robić w życiu. Po tym czasie nie chciałam już odchodzić. Kolejne lata dzieliłam pomiędzy pracę w szpitalu a pracę naukową na uczelni.

Zawsze bałam się monotonii życia. Nigdy nie chciałam być lekarzem, który przychodzi do pracy, wykonuje znieczulenie i wraca do domu. Miałam potrzebę robienia czegoś więcej. Po kilkunastu latach pracy na Lutyckiej, otrzymałam telefon z propozycją przejścia do szpitala dziecięcego i objęcia tamtejszej kliniki. Pamiętam, jak zatrzymałam z emocji samochód – czułam ogromną radość i niedowierzanie. Zastanawiałam się, czy podołam. I to jeszcze w szpitalu dziecięcym, od którego uciekałam piętnaście lat wcześniej. Życie potrafi naprawdę zatoczyć koło. Podjęłam wyzwanie i 1 stycznia 2006 roku naprzeciwko mojego nowego zespołu; młodsza o ponad dziesięć lat od większości moich współpracowników. Dzień przed – w Sylwestra, przygotowałam listę celów: czego oczekuję od siebie, od tego miejsca, jak ja siebie tam widzę. Bardzo się bałam tego wyzwania. Nie miałam doświadczenia w zarządzaniu, musiałam się tego nauczyć „na żywym organizmie”.
Przełomem był dla mnie wyjazd na staż do Stanów Zjednoczonych w 2007 roku. Każdego dnia przyglądałam się pracy tamtejszych lekarzy, zapełniając zeszyt notatkami. Wróciłam do Polski z głową pełną pomysłów dotyczących naszego oddziału.  Po dwóch latach mojej małej rewolucji usłyszałam, że nareszcie pracujemy inaczej i to się sprawdza. Jest to dla mnie największa nagroda. Anestezjologia i intensywna terapia są trochę „szarymi eminencjami” medycyny. Często ludzie nic o nich nie wiedzą. Niedawno zrobiono w Europie badania – zapytano pacjentów, czy wiedzą, czym zajmuje się anestezjolog i prawie 40% badanych nie wiedziało, że to jest lekarz.
W większości przypadków intensywną terapię poznajemy dopiero wówczas, kiedy na oddział trafia ktoś bliski z zagrożeniem życia.     Wówczas dochodzi często do zderzenia dwóch światów.
W 2006 roku udało się powołać fundację Intensywnej Terapii Dziecięcej (ITD). W szpitalach były ciężkie czasy. Brakowało możliwości, funduszy, pomimo wielu chęci i pomysłów. Szukałam rozwiązania, aby za pomocą zebranych środków finansowych wspomóc klinikę i jej najmłodszych pacjentów. Pierwszym darczyńcą naszej fundacji był pan, którego dziecko zostało przyjęte na nasz oddział. Sfinansował powstanie strony internetowej fundacji. I tak to się zaczęło – przy pomocy wielu ludzi, wspólną pracą rozpoczęliśmy urzeczywistnianie naszych marzeń o fundacji ITD.
W tej chwili naszym najważniejszym celem jest zwiększenie ilości dzieci, które moglibyśmy objąć opieką w zakresie wentylacji mechanicznej w warunkach domowych. Staramy się, aby coraz więcej dzieci mogło być wentylowane w domu, czyli tam, gdzie czują się najlepiej, poza szpitalnymi korytarzami.
Będąc na studiach usłyszałam pewne powiedzenie, do którego często wracam: “Bo żyć trzeba pięknie”. Staram się żyć dobrze, aby nie mieć poczucia zaniechania. Czasami jako lekarze przegrywamy i do tego trzeba przywyknąć. Nie wszystkich udaje się uratować i trzeba nauczyć się z tym żyć. Moje córki czasem żartobliwie pytają “Mamo, czy ty możesz usiąść na pięć minut?”. Ale ja nie potrafię. Mam poczucie, że za szybko leci mi czas, a jeszcze tyle chciałabym zrobić. Więc nie odpuszczam, tylko działam.”

Dr hab. n. med. Alicja Śniatkowska

FOT. Archiwum prywatne

MAŁYMI KROKAMI DO SUKCESU

MAŁYMI KROKAMI DO SUKCESU

“Rodzice, oboje architekci, tworzyli w domu artystyczny klimat. O sztuce mówiło się na okrągło,
miałam zawsze dostęp do kredek, farb, pędzli. Uwielbialiśmy organizować wspólne wypady na
wystawy. Przesiąkałam sztuką od małego.
Bardzo chciałam studiować modę. Będąc jeszcze w liceum, przeczytałam w ELLE artykuł o
Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych w Antwerpii – prestiżowej szkole, dającej niesamowite
możliwości rozwoju. Bardzo chciałam spróbować tam swoich sił. Dostałam się i rozpoczęłam
prawdziwą walkę o przetrwanie. Każde zaliczenie przypominało telewizyjny show, w którym co
odcinek odpada jeden uczestnik. Spędziłam tam sześć lat – najpierw studiując modę, później
malarstwo. Dzięki tym dwóm kierunkom zrozumiałam, że najbardziej podoba mi się projektowanie
wzorów i tkanin.
Pierwsze kolekcje swoich projektów zaczęłam sprzedawać w lokalnych butikach w Antwerpii. Po
studiach podjęłam pracę dla koncernu H&M w Sztokholmie. Dzięki niej odkryłam, w czym najlepiej
odnajduję się jako projektantka. W szkole kształtowali nas w kierunku artystycznym – oderwanym
od rzeczywistych potrzeb rynku. Tworzyliśmy dzieła sztuki, ale bez znaczenia było, czy ktoś będzie
je nosił. To nie była droga, którą chciałam pójść. Dopiero pracując dla H&M dowiedziałam się,
czym jest moda tworzona w odpowiedzi na potrzeby ludzi wokół nas. Tam również nauczyłam się
od kuchni, jak tworzy się własne printy na tkaninach.
Mieszkając w Szwecji, bardzo tęskniłam za domem rodzinnym. Zauważyłam również, że Polska
daje duże możliwości logistyczne w naszej branży. Jest wielu producentów materiałów, szwalnie.
Koszty prowadzenia biznesu i tym samym życia są niższe niż w Skandynawii. Postanowiłam
wrócić i otworzyć swoją firmę – MISZKOMASZKO.
Na początku projektowałam głównie lalki dla dzieci i nie interesowała mnie moda damska. Jednak
szybko zauważyłam, że rynek oczekuje ubrań z unikatowym wzorem, czyli dokładnie takich, jakie
uwielbiałam kreować. To był impuls do zmiany – tworzenia ubrań funkcjonalnych dla kobiet, bez
względu na ich wiek czy rozmiar.
Prowadzenie firmy to nieustanna nauka i reagowanie na ciągłe zmiany. Trzeba skonfrontować
swoją wizję z rzeczywistością. Warto podążać z nurtem i po drodze korygować założenia.
Zaczynałam jako mała, jednoosobowa pracownia w Luboniu. Firma rozwijała się i w pewnym
momencie zaczęłam sobie zdawać sprawę, że sama tego dłużej nie pociągnę. Dołączyła do mnie
siostra Zosia, która jest moim „klonem”. Jesteśmy bardzo podobne nie tylko z wyglądu, mimo
szesnastoletniej różnicy wieku, ale również mentalnie. Pewne sprawy są dla nas obu oczywiste,
rozumiemy się bez słów. Podzieliłyśmy się zadaniami – ja odpowiadam za artystyczną, twórczą
stronę, a siostra – za całą organizację firmy. Nie straszne są jej tabelki i wykresy. Razem jesteśmy
zgranym zespołem.
Fantastyczne w tej pracy jest to, że klientki są dla nas najważniejszym punktem odniesienia.
Możemy je poznać, dowiedzieć się, jakie mają potrzeby. Mam ogromną satysfakcję, kiedy czytam
wiadomości od kobiet, które piszą, że pierwszy raz od lat ubrały sukienkę, nie sądziły, że będą się
w niej tak dobrze czuły i nie mogą się z nią rozstać. To są autentyczne reakcje. I to jest dla mnie
jednocześnie największe zaskoczenie i sukces MISZKOMASZKO. Kiedy ludzie otrzymują nie tylko
produkt, ale doświadczają też radości, jaką staramy się im przekazać w tym, co robimy.
Co jakiś czas siadamy z Zosią i naszym bratem do narady, aby przeanalizować sytuację,
zaplanować kolejne kroki. Kiedy plan działa, przybijamy sobie piątkę i świętujemy nawet małe
zwycięstwa. Staramy się robić z cytryn lemoniadę – gdy trafiła nam się partia sukienek, w których
nie dopinały się guziki, przerobiliśmy je na spódnice”.

Agata Piechocka,
MISZKOMASZKO

FOT. Katarzyna Kitajgrodzka

PRZEKONANIE DO BIZNESU

“Byłam niepokorną nastolatką, słuchającą Nirvany i w tym duchu tworzyłam moją pierwszą biżuterię: wyginałam druty w różne strony, aby nadać im niecodzienny wygląd. W takich klimatach najlepiej się wówczas odnajdywałam.
Wyrastałam w Poznaniu w cieniu nazwiska Kruk. Poznaniacy mocno przywiązują wagę do swojego pochodzenia, dlatego wyjazd z kraju był dla mnie wyjściem na wolność – mogłam być po prostu Anią.
Miałam 21 lat, kiedy w Meksyku spotkałam podczas podróży mojego męża. Nasza wakacyjna przygoda trwa do dziś. Przeprowadziłam się do Hiszpanii, będąc jeszcze na studiach. Dzięki mężowi szybko poznałam, jak wygląda rodzinna strona życia w tym kraju. Od samego początku czułam się częścią ich lokalnego życia.
Pierwsze doświadczenie zawodowe zbierałam pracując dla Google – ta historia do dziś jest dla mnie zdumiewająca. Jeszcze podczas studiów zaczęłam dokształcać się w zakresie grafiki, konkretnie w projektowaniu liter. Ukończyłam w Hiszpanii szkołę podyplomową z typografii i wróciłam do Polski, aby dokończyć studia na poznańskim ASP. Okazało się, że na uczelni działa prężnie pracownia typografii, z którą się związałam. Organizowali wiele warsztatów, wystaw prac studentów. Na jedną z nich przyjechał headhunter z Google. Trafiłam na moment, kiedy rozwijali projekt zmiany sposobu projektowania stron internetowych. Poszukiwali studentów, którzy stworzyliby nowy katalog czcionek. Zaproponowali mi współpracę – dla mnie, młodej studentki, była to praca marzeń.
Dwa kroje pisma, które zaprojektowałam, zostały przez nich opublikowane. Czasami zdarza się, że otwieram menu w restauracji i widzę kartę złożoną z moich liter – bezcenne doświadczenie.
Stworzenie marki ANIA KRUK było wspólną decyzją całej naszej rodziny. Po sprzedaży marki W.Kruk na giełdzie, zaczęliśmy poważnie dyskutować, jak kontynuować pracę poprzednich pokoleń, aby nie zatracić tego, co zbudowaliśmy wspólnie przez lata. W proces analizy w szczególności zaangażowani byli mój tata i brat. Mieli pomysł jak przeprowadzić naszą sukcesję w dość nietypowy sposób. Zaczęły się długie rozmowy i negocjacje, żebym wróciła do Polski. Poczucie misji, jaką była kontynuacja działalności firmy rodzinnej, silnie na mnie zadziałało. Na tyle, że zdecydowałam się przeprowadzić z mojego hiszpańskiego świata z powrotem do ojczyzny.
Najpierw jednak zapisałam się do Szkoły Jubilerskiej w Barcelonie. Chciałam poznać tę branżę od środka. Miałam wtedy 25 lat i o biznesie nie wiedziałam nic. Walczyłam z czasem, żeby jak najszybciej wszystkiego się nauczyć. W pierwszym roku działalności popełniliśmy wiele błędów, bez których nie bylibyśmy firmą, którą jesteśmy dzisiaj. To był okres prawdziwej, przyziemnej nauki, co działa, a nad czym trzeba jeszcze popracować.
Nasza nietypowa sukcesja wywołała wiele emocji. Było mnóstwo pytań, ile w marce ANIA KRUK jest mnie, a ile mojego taty. Zderzenie tych komentarzy z naszą wspólną pracą było bardzo trudnym doświadczeniem. Z jednej strony byliśmy my – brat i ja, ze swoimi pomysłami na nowoczesne rozwiązania, a drugiej strony nasz tata z wieloletnim doświadczeniem – prawdziwe starcie dwóch żywiołów. Bardzo wiele się nauczyłam na początku naszej wspólnej działalności. Przede wszystkim o sobie samej – zrozumiałam, co daje mi radość.
Mam teraz bardziej spokojne podejście do biznesu. Łatwiej mi patrzeć na różne sytuacje z dystansem. Ze wszystkich kryzysów wyszliśmy cało i daliśmy radę. Dla firm rodzinnych charakterystyczne jest to, że rosną trochę „na dziko”. Brakuje nam często korporacyjnego porządku i wyznaczania procesów. Mam wrażenie, że firmy rodzinne w Polsce dopiero się tego uczą.
Dla mnie wciąż największą lekcją pokory jest nauka zarządzania zespołem. Czuję ogromną odpowiedzialność, aby właściwie ocenić, czy dana osoba jest na pewno kompetentna i nadaje się na wybrane stanowisko. Budowanie świadomości menadżera pomaga mi uwierzyć w siebie i swoje osądy. Bywały momenty, że za porażkę projektu obwiniałam siebie – uważałam, że nie potrafiłam go dobrze poprowadzić.
Czuję, że jestem mieszkanką Hiszpanii i Polski – w obu krajach jestem u siebie. Na południu mam slow life, pracuję z domu. Przyjazdy do ojczyzny dają rozpęd do dalszej działalności. W Polsce głównie pracuję: ekspresowo i bardzo intensywnie.
Polubiłam również czas pomiędzy – w podróży. Założyłam sobie, że w samolocie zawsze czytam jedną książkę o biznesie. To cenne chwile, które ciężko wygospodarować w codziennym życiu. Jest to też czas dla mnie, pomiędzy opieką nad małym dzieckiem w Hiszpanii, a pracą w Polsce.
Dopiero po urodzeniu dziecka zaczęłam myśleć o sobie, jak o kobiecie – nie dziewczynie. Jest to w życiu etap, który wiele zmienia. Pojawienie się dziecka było również motorem do wprowadzenia kolejnych zmian w firmie.  Macierzyństwo wymusiło na mnie przejście do bardziej strategicznego zarządzania niż do tej pory. Obawiałam się tej zmiany. Okazało się jednak, że wniosła wiele dobrego. Nigdy nie spodziewałam się, że wrócę do firmy rodzinnej. Zawsze byłam buntownikiem, nie podążałam za tradycją. Wychodząc od designu, myślałam, że będę zajmować się zadaniami kreatywnymi. Tymczasem okazało się, że najbardziej interesują mnie działania biznesowe – ustalanie procesów, zarządzanie zespołem, analizy. Ciągle siedzę w tabelkach i sprawia mi to wielką frajdę. Odkryłam potencjał biznesowy, który stał się moją pasją i tym, co w mojej pracy kocham
najbardziej.
Z każdym rokiem, od kiedy ANIA KRUK działa, czuję się mądrzejsza, coraz więcej umiem. To jest jak z żonglowaniem: zaczynasz od dwóch piłeczek i potem dokładasz kolejne. Jeżeli się dużo uczymy, łatwiej jest podejmować wyzwania. Nauką jest dla mnie również rozmowa z drugim człowiekiem, a ludzie często boją się zadawać pytania.
Mój tata był zawsze bardzo odważny. Dzielił się z moim bratem i ze mną swoimi przemyśleniami, abyśmy nigdy nie bali się podejmować nowych wyzwań. Dla otwartych umysłów świat stoi otworem”.

Ania Kruk

FOT. Iza Grzybowska

CIEKAWOŚĆ ŚWIATA

„Kiedy pojawiliśmy się z bratem na świecie, mama wybierała pracę na nocne zmiany, żeby w ciągu
dnia móc być z nami. Rodzice poświęcali nam cały swój czas i uwagę – wszystko, co mieli. W
takich wartościach wyrastaliśmy.
Sama tego nie pamiętam, ale moi koledzy z podstawówki wspominają, że od dziecka chciałam
zostać dziennikarką. Zawsze interesowałam się wydarzeniami, które działy się wokół nas.
Uwielbiałam WOS, ciekawiła mnie polityka.
Mój tata bardzo lubił programy informacyjne. Pilnował pór dnia, w których emitowane były
wiadomości, żebyśmy zawsze byli na bieżąco. Siedziałam z nim na dywanie przed telewizorem i
oglądaliśmy wydarzenia z wypiekami na twarzy. Pamiętam ze swojego dzieciństwa Ewę Siwicką,
prowadzącą program, który dwadzieścia lat później prowadziłam również ja.
Naturalna ciekawość świata doprowadziła mnie na dziennikarstwo i politologię, które studiowałam
w Poznaniu. Miłość do dziennikarstwa zaczęła się od radia. Jeszcze będąc w liceum, biegałam w
wolnej chwili do Radia Merkury, w którym czytałam pozdrowienia od słuchaczy. Uwielbiałam tę
pracę. Radio ma w sobie magię – słuchasz głosów, które kochasz i podziwiasz. Potem jednym z
przedmiotów na studiach była pracownia radiowo-telewizyjna. Tak zaczęła się moja przygoda z
telewizją, która trwa już ponad dwadzieścia lat.
Pierwsze próby wystąpień na żywo to były tzw. stand-upy, czyli przygotowane lub improwizowane
komentarze, opisujące daną sytuację. Trudna sztuka, która niesamowicie uczyła, na czym polega
zawód dziennikarza w telewizji. Następnie robiłam przeglądy prasy, a w końcu zaczęło się
prowadzenie programów informacyjnych. To były czasy, w których widzowie na wiadomości musieli
czekać – nie było telewizji nadających informacje całodobowo. Każdy dzień w pracy był zupełnie
inny. Nigdy nie wiedziałam co przyniesie następny, z jakimi wiadomościami będę musiała się
zmierzyć.
Po dziewięciu latach pracy w telewizji publicznej przyszedł czas na nowe wyzwanie – pracę w
telewizji informacyjnej, nadającej newsy 24 godziny na dobę. Taka telewizja jest jak żywy
organizm, który w każdej chwili może się zmienić. Praca w TVN24 była dla mnie szkołą życia.
Ważny był również czas w TVN24BiS, gdzie przekazywaliśmy wiadomości z całego świata. O
polskich sprawach jest łatwiej mówić, a tutaj mieliśmy do czynienia z trzęsieniami ziemi, wojnami w
odległych krajach – to jest już inny kaliber dziennikarstwa.
Praca dziennikarza angażuje wszystko. Mówi się, że telewizja to kochanka, która zabiera twój czas
i siły. Sukcesem jest, aby nie zatracić tego, co dla nas najważniejsze.
Pojawienie się dziecka powoduje całkowitą zmianę w głowie kobiety. Zmienia się sposób patrzenia
na przyszłość i czas, który jest teraz. Rodzina to moja wyspa szczęścia. Staram się, aby praca
dostosowywała się do niej, a nie na odwrót. Stąd też pomysł na kolejne nasze wspólne wyzwanie,
jakim jest przeprowadzka do Afryki. Żartujemy sobie z mężem, że dopadła nas “zanzibarka”, czyli
choroba, która trzyma i nie puszcza.
W Afryce poznaliśmy zupełnie inne podejście do relacji międzyludzkich – tam życie kręci się
głównie wokół nich, a u nas takie myślenie powoli zanika. Ogromnym problemem naszych dzieci i
nas samych jest fakt, że nie spędzamy czasu ze sobą, tylko obok siebie. W całym tym pędzie za
pieniędzmi, kolejnymi sukcesami ludzie zapominają o bliskości. Tylko pytanie: w imię czego?
Ostatnio od wielu osób, z którymi rozmawiam o przeprowadzce, często słyszę to samo zdanie: “Ja
też o tym marzę, ale się boję”. My doszliśmy do wniosku, że im dłużej będziemy czekać na tę
naszą przyszłość, tym ona będzie krótsza. Więc może trzeba spróbować?
Moje chwile słabości przypominają walkę pomiędzy tym czego się boję, a czego chcę. Takie też
nastawienie mam do naszej przygody z przeprowadzką na Zanzibar. Będzie ciężko, ale po prostu
będziemy musieli sobie poradzić. I damy radę. Wszystko w naszych głowach i rękach.
Z jednej strony blokuje nas strach, z drugiej strony unieszczęśliwiają potrzeby. To też jest lekcja,
którą wynieśliśmy z Zanzibaru, że im mniej człowiek ma, im mniej posiada, tym jest szczęśliwszy.
Mniej rzeczy go wówczas przytłacza i za mniejszą ilością goni.

Tracimy czas, żeby więcej  zarabiać, pędzić, gonić, a nie spędzamy go ze sobą. Wciąż dochodzimy do punktu wyjścia.

Stwierdziliśmy, że chcemy to zmienić – nie warto dłużej czekać.”

Katarzyna Werner

FOT. Archiwum Charytatywnych Kulinarnych Zawodów Dziennikarzy

MOJE ZASADY

KOBIETY POZNANIA

MOJE ZASADY

„ Jako dziecko marzyłam, aby zostać agentem do zadań specjalnych. Uwielbiałam oglądać filmy akcji, w których bohaterowie walczyli o lepszy świat. Planowałam dostać się do liceum wojskowego i spełnić swoje marzenie, jednak przed osiemnastymi urodzinami zaszłam w ciążę. Musiałam zrezygnować ze swojego dotychczasowego życia i planów. Ciąża była na tyle skomplikowana, że przez większość czasu leżałam w domu. Zaczęłam wówczas, dosłownie, piłować paznokcie i tak zaczęła się moja przygoda z branżą kosmetyczną.

To były czasy bez mediów społecznościowych. Publikowałam efekty mojej pracy na forach internetowych, związanych ze stylizacją paznokci. Z czasem zaczęły się do mnie zgłaszać różne firmy – chciały, abym została ich instruktorką. Myślę, że nie do końca zdawały sobie sprawę, ile mam lat. Warunkiem podjęcia takiej współpracy było założenie przeze mnie działalności oraz posiadanie własnego lokalu. Postawiłam wszystko na jedną kartę i w wieku niespełna dwudziestu lat, z małym dzieckiem u boku, otworzyłam firmę. 

Byłam za młoda, żeby mieć wówczas wizję swojego biznesu, ale wiedziałam, że to jest szansa, z której warto skorzystać. Sytuację utrudniał fakt, że wiele osób z otoczenia nie wierzyło w mój pomysł na siebie. Rówieśnicy wybierali się na studia. Koleżanki ze szkoły szły na stomatologię, psychologię – poważane i modne wówczas kierunki. Moja droga – z małym dzieckiem i kosmetologią, wydawała im się dobrym żartem.

Dzisiaj firma Eclair to produkcja własnych wyrobów, salony i przede wszystkim zespół ludzi, jednak początki nie dawały gwarancji rozwoju. Otworzyłam salon w podpiwniczonym lokalu – początkowo tylko z myślą o prowadzeniu szkoleń. Z czasem zaczęłam zapełniać kalendarz indywidualnymi klientkami, których przybywało coraz więcej. W tamtym czasie stylizacja paznokci kojarzyła się w Polsce z tandetą i kiczem. Salony były ozdobione motylkami, serduszkami, świecącym brokatem. Tak samo wyglądały opakowania wszystkich produktów. Kłóciło się to z moim poczuciem estetyki i bardzo chciałam odczarować ten wizerunek. Wraz z moim współpracownikiem zaczęliśmy się zastanawiać nad produkcją własnych wyrobów dla salonu. Równo miesiąc po tej rozmowie, byliśmy na pierwszym spotkaniu w fabryce. Nie pozwalałam sobie na myśl, że coś może się nie udać. Kiedy zostajesz mamą w młodym wieku, przestajesz mieć czas na rozmyślania, a wchodzisz w tryb ciągłego działania. 

Firma Eclair rozwijała się na wielu polach w tym samym czasie. Stanowiło to potwierdzenie, że ludzie widzą w nas potencjał. Pojawiały się kolejne salony, które chciały nawiązać współpracę, nowe produkty, szkolenia. Trzeba było zarządzać wszystkimi tymi gałęziami – prawdziwa szkoła życia. Miałam chwilę słabości, kiedy liczba bodźców, która do mnie docierała, była miażdżąca. W jednym czasie ruszyliśmy z nową gamą produktów, stworzyliśmy siatkę trenerów poza Polską – nadmiar spraw był trudny do opanowania. Zaczęłam się wówczas zmuszać do uśmiechu: do wszystkich bez wyjątku. I to mi pomagało – rozładowało stres i negatywne emocje. Skończyły się nagle sytuacje, które mnie obciążały nerwowo. Wiem, że to może zabrzmieć banalnie, ale w praktyce wciąż mało osób z tego najprostszego narzędzia korzysta. Wystarczy się po prostu uśmiechnąć. Im bardziej otwierasz się na ludzi, tym bardziej dobra energia do ciebie wraca. 

Po kilku latach wydarzyło się coś niesamowitego: te same dziewczyny, które sugerowały mi, że to, co robię jest niewartościowe, zaczęły szukać u mnie pracy. Zrozumiałam wówczas, że naprawdę nie liczy się, jakie szkoły skończyliśmy, ale jakimi jesteśmy ludźmi. Trzeba mieć swoje zasady, bez względu na to, co inni mówią na twój temat. Jeśli będziesz ciężko pracować i jednocześnie będziesz szczery sam ze sobą, to zaprocentuje.

Czasem zapominam, ile naszemu zespołowi udało się dokonać. Warto robić sobie  podsumowania działań, zapytać, gdzie jest dzisiaj nasza firma i w którym kierunku zmierza – to pozwala nie zamykać się na nowe możliwości. Taka refleksja często wiąże się z powiększeniem zespołu, kolejnymi nakładami inwestycyjnymi czy zupełną zmianą wizji. Te trudne decyzje wymagają sporej biznesowej odwagi, której wciąż się uczę. Pamiętam, jak dwa lata temu martwiłam się, czy znajdę chętnych do wynajmu części naszego lokalu, aby móc zapełnić niewykorzystane metry. Dzisiaj Eclair zajmuje dwa olbrzymie lokale biurowe, powierzchnie magazynowe i duży salon. Powoli brakuje nam miejsca.

Balans to dla mnie trudne słowo i wyzwanie. Kiedy zostajesz mamą, zawsze pojawia się dylemat. Jeśli idziesz do pracy i spełniasz się zawodowo, tęsknisz za swoim dzieckiem. Gdy jesteś w domu, spędzasz kreatywnie czas z maluchem, tęsknisz za zawodowymi wyzwaniami – od pieluch też można czasem oszaleć. Nie ma idealnej sytuacji. I to będzie trwało jeszcze długo. 

Każdy z nas ma siłę, żeby realizować swoje marzenia, tylko nie każdy jeszcze o tym wie. Wywodzimy się z różnych środowisk, różnych rzeczy doświadczyliśmy w dzieciństwie. Pół życia mieszkałam na Wildzie w Poznaniu i miałam możliwość obserwowania ludzi, którzy mieli naprawdę ciężkie życie. Widziałam wiele złych sytuacji, ale nigdy się z nimi nie utożsamiałam. Czułam, że można żyć i postępować inaczej. Często obserwujemy dzieci, które wyrastają w niesprzyjającym środowisku i tak nim przesiąkają, że nie potrafią sobie wyobrazić innego życia. Dlatego zawsze lubię słuchać historii osób, które pomimo wychowania w trudnym środowisku, wyrastają na wartościowych ludzi, odnoszących sukcesy. 

Żyję według zasady, że skoro mam na siebie dobry pomysł i on pojawił się w mojej głowie, to znaczy, że jest realny. Warto szukać w życiu pasji, którym z przekonaniem chcemy poświęcać swój czas. Wówczas jest nam łatwiej wierzyć w nasze pomysły, nawet jeżeli dzisiaj tylko my widzimy w nich wartość. Jeśli jesteś sam ze sobą spójny i konsekwentny, w końcu ktoś cię dostrzeże. A wraz z tobą  – to, co tworzysz.”

Iga Sadowska

FOT. Karolina Hinc

PLAN AWARYJNY

PLAN AWARYJNY

“Kiedy myślę o domu rodzinnym, wracam do chwil, gdy siadaliśmy w dużym pokoju – tata z gitarą, a ja obok, przyśpiewując do granych utworów. Zawsze „po godzinach”, nigdy na poważnie. Jestem pierwszą osobą w rodzinie, która w ogóle pomyślała, że można zająć się muzyką profesjonalnie.

Po liceum wybrałam porządny zawód nauczyciela. Ukończyłam filologię angielską. Moi rodzice bardzo mnie wspierali w tym wyborze. Mówili: śpiewaj ile chcesz, ale zawsze dobrze mieć awaryjny plan –  posłuchałam ich. Angielski lubiłam na tyle, aby go studiować.

Moja muzyka czekała na lepszy moment.

W międzyczasie nagrywałam covery piosenek na różnych portalach muzycznych. Dołączyłam również do zespołu. Zaczęło się granie na żywo – czas urzeczywistniania marzeń. Kiedy pierwszy raz stanęłam na scenie przed mikrofonem, zobaczyłam wpatrzone we mnie oczy widowni. Uśmiechałam się na zewnątrz i w myślach do samej siebie – ten czas na scenie był od początku moim żywiołem.

Z sezonu na sezon zaczęłam nabierać coraz większej pewności scenicznej. Długo walczyłam ze swoją nieśmiałością, z myśleniem, że nie mam wykształcenia muzycznego. W końcu te wymówki przestały mnie blokować i zaczęłam po prostu działać. Im więcej ćwiczyłam, tym częściej otrzymywałam podpowiedzi, że idę w dobrą stronę.

Moja historia jest potwierdzeniem, że w każdym wieku można zacząć śpiewać. Na drodze poznawania siebie jako artystki, pojawiały się różne programy typu talent show. Startowałam do kilku i zawsze dostawałam odmowę. Zaczęły przychodzić myśli, że może to nie dla mnie. Powiedziałam sobie wówczas, że jeżeli dane mi będzie wystąpić w takim programie, jego organizatorzy sami się do mnie zgłoszą. I tak się stało. Któregoś dnia zadzwonił telefon – to było zaproszenie do „The Voice of Poland”.

Wcześniej obserwowałam ten show, nie wierząc, że mogłabym w nim wystąpić. Tam startują prawdziwi zawodowcy, muzycy ze sporym doświadczeniem. Poszłam na casting mając świadomość, że udział w programie nie jest gwarancją sukcesu – z takim podejściem wystartowałam. Przyszłam na przesłuchanie i się przeraziłam. Tylu kandydatów, tyle kolorowych ptaków i w tym wszystkim ja – zwykła dziewczyna z Poznania. Ale w życiu, żeby pójść dalej, trzeba po prostu stawić się w danym miejscu i podjąć wyzwanie.

Przeszłam precasting – czekało mnie wystąpienie w tzw. „przesłuchaniu w ciemno” przed trenerami, z widownią na żywo. „The Voice of Poland” jest typowo wokalnym programem. Trenerzy nie widzą cię podczas występu, tylko słyszą twój głos, co szybko weryfikuje twój talent. Miałam wrażenie, że jestem w telewizyjnej dżungli – kamery otaczały mnie z każdej strony. Weszłam na scenę, popatrzyłam na widzów i powiedziałam sama do siebie, że jestem tu dla nich. Śpiewałam, zapominając powoli o kamerach, a fotele trenerskie zaczęły się po kolei odwracać. Oznaczało to, że dostałam się do programu.

Trafiłam pod opiekę Marysi Sadowskiej, która zajęła się całą naszą grupą. Wiele się od niej nauczyłam. Miałam dylematy podczas kręcenia poszczególnych odcinków. Wiedziałam, że mam tylko kilka dni na przygotowanie do kolejnego nagrania. W takich sytuacjach nieważne, czy masz ból głowy, czy jesteś niewyspany – musisz walczyć. Programu nie wygrałam, ale sam udział był dla mnie prawdziwą szkołą życia. Wiele się nauczyłam, przede wszystkim o samej sobie. Zrozumiałam, czego chcę i wróciłam do Poznania, do rzeczywistości.

Jak wracasz po udziale w tego typu programie, musisz pamiętać, że nie będzie na ciebie czekał tłum fanów. Udział w „The Voice of Poland” trochę przenosi w inny wymiar czasoprzestrzeni – wydaje ci się, że możesz wszystko. Pełna wielkich nadziei zderzasz się na nowo ze ścianą.

W głowie miałam mnóstwo nowych pomysłów: na piosenki, koncerty, działania muzyczne.

Powrót jednak nie był tak kolorowy.

Wróciłam do nauczania w taki sposób, aby wciąż znajdować czas na tworzenie swoich piosenek. Miałam plan i mocno się go trzymałam. Śpiewanie coverów już mi nie wystarczało, chciałam dać z siebie  coś więcej. Marysia Sadowska była dla mnie mocną inspiracją do działania. Podczas programu nieustannie pytała, czy już nagrywam swoje piosenki i powtarzała, abym nie czekała, tylko tworzyła. Zaczęłam pisać metodą prób i błędów. Zbierałam piosenki, jedną po drugiej.

Myślę, że najtrudniejsza w byciu artystą jest obawa, żeby realia życia codziennego nie zabiły tego, co tworzymy. Chciałabym chronić moją muzykę od przyziemnych frustracji – pytań, czy starczy mi do końca miesiąca na bieżące rachunki. Na muzykę bardzo łatwo jest się obrazić. Kiedy ci nie wychodzi, myślisz, że może coś jest z tobą nie tak. Sama wiara we własny talent po prostu nie wystarczy. Miałam taki moment, kiedy pytałam siebie, dlaczego innym artystom jest łatwiej przebić się na rynku, a ja wciąż pukam do różnych drzwi i czekam, kiedy w końcu  się otworzą.

Bycie artystą to ciągła nauka cierpliwości. Trzeba naprawdę kochać muzykę. Może dlatego nie odpuszczałam  i pomimo wielu przeszkód wciąż działałam.

Większości moich muzycznych dokonań towarzyszyła obawa. Mam taką zasadę: zrób to, mimo strachu. Moja płyta jest najlepszym przykładem. Kiedy zaczęłam pisać pierwsze piosenki, nawet nie pozwalałam sobie na myśl, jak to będzie, kiedy ją wydam. Wkrótce minie rok od jej pojawienia się na rynku. Pamiętam, kiedy wzięłam pierwszy egzemplarz do ręki i poczułam, jakby ktoś zdjął ze mnie plecak z kamieniami. Piosenki na tę płytę powstawały prawie pięć lat, dużo czasu zajęła również organizacja jej wydania.

Ogromna ekscytacja mieszała się z poczuciem spełnienia.

Jest wiele czynników, o które musisz zadbać, żeby twoja muzyka została usłyszana. Nie ma jednej, prostej reguły. Jeżeli czujesz, że to co robisz jest dobre, zacznij działać – zrób ten pierwszy krok.

Nawet ze strachem w oczach.”

Aga Czyż

FOT. Ola Bodnaruś

BYĆ KOBIETĄ ON TOUR

JAKUB WITTCHEN

BYĆ KOBIETĄ ON TOUR

“Moi rodzice zawsze byli i nadal są bardzo aktywnymi ludźmi. Tata pracował w policji i często przenoszono go z miejsca na miejsce – a nas razem z nim. Przeprowadzaliśmy się ponad trzynaście razy. W naszym domu nieustannie się pracowało. Rodzice często nam powtarzali, że musimy dużo od siebie wymagać i wzajemnie się mobilizować do działania – w takich wartościach nas wychowali. Na początku z przymrużeniem oka przyglądali się moim szkolnym działaniom. Byłam pierwsza do organizowania różnych wydarzeń w szkole. W wieku ośmiu lat prowadziłam świetlicę dla dzieci w bloku, w którym wówczas mieszkaliśmy. Organizowałam różne wydarzenia towarzyskie – to był od zawsze mój żywioł.
Naukę w niemieckiej szkole zaczęłam dzięki mojemu tacie, który zapisał mnie na lekcje języka niemieckiego, kiedy miałam dwanaście lat. Gdy byłam w drugiej klasie liceum zdałam egzamin językowy, dzięki któremu mogłam rozpocząć naukę w gimnazjum we Frankfurcie nad Odrą. Zamieszkałam w zaprzyjaźnionej niemieckiej rodzinie, która stała się dla mnie drugą rodziną. Poznałam inną kulturę, język – myślę, że to doświadczenie miało ogromny wpływ na to kim jestem dzisiaj. Po maturze rozpoczęłam studia prawnicze na Europa-Universitaet Viadrina. Jednocześnie pracowałam w Berlinie, żeby móc utrzymać się na studiach. Zajmowałam się rożnymi działaniami: zaczynałam od drukarni i roznoszenia ulotek, potem był sklep z winami, z którego wyniosłam niesamowitą wiedzę o sprzedaży, aż na mojej drodze pojawiła się firma Caparol, handlująca farbami.
Na początku sprawdzałam jakość naklejek na puszkach, później zajęłam się controllingiem i pracowałam w dziale marketingu. Byłam bardzo wierna tej firmie i uwielbiałam ją. Nauczyłam się w niej prawdziwego etosu pracy, odpowiedzialności i punktualności. W międzyczasie dorabiałam wciąż jako kelnerka. I choć trudno w to uwierzyć, moja przygoda ze Starym Browarem zaczęła się podczas jarmarku bożonarodzeniowego w Berlinie.
Pamiętam ten niesamowity dzień w moim życiu. Na wspomnianym jarmarku pojawił się z żoną Artur Orzech, którego przez wiele lat podziwiałam jako dziennikarza. Rozmawialiśmy pomiędzy kolejnymi dolewkami grzanego wina. Byli zdziwieni, że pracuję podczas jarmarku i pytali, czy nie chciałabym wrócić do Polski. Złożyli mi nawet propozycję, że znajdą dla mnie pracę w Polsce. Odpowiedziałam im, że tylko bajki mają dobre zakończenie i prosiłam, żeby nie obiecywali mi za dużo.
Jednak trzy dni później mój telefon zadzwonił i poinformowano mnie, że mam umówioną rozmowę z Panią Prezes Grażyną Kulczyk. Jechałam samochodem na spotkanie, nie do końca wierząc, że zaraz mam się zobaczyć z samą Panią Prezes. Szybko złapałyśmy wspólną nić porozumienia i po tygodniu byłam już w Poznaniu. Mój tata obawiał się, czy uda mi się przy tym wszystkim ukończyć studia, czy mnie ten nowy świat za bardzo nie pochłonie. Mogę powiedzieć, że tak właśnie się stało, ale w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pani Prezes pozwoliła mi w pracy być naprawdę sobą.
Pierwszym zorganizowanym przeze mnie w Starym Browarze wydarzeniem były Czekoladowe Walentynki. Wszystkie szczegóły pamiętam, jakby to było wczoraj. Łączyliśmy samotnych ludzi, którzy mogli wejść do stworzonej przez nas kawiarenki i napić się wspólnie gorącej czekolady. Wydarzenie poprowadził Artur Orzech. Choć tak mogłam mu się odwdzięczyć, za szansę, którą dostałam.
Każdy z nas ma jednak takie momenty w życiu, kiedy mu się wydaje, że już może wszystko. W pewnym sensie są one potrzebne, bo trzeba próbować różnych rzeczy i być otwartym na to, co przynosi nam życie. Po dwóch latach rozstałam się ze Starym Browarem z przekonaniem, że mogę dużo. Czułam potrzebę wypróbowania swoich sił gdzie indziej. Odeszłam i zajęłam się czymś zupełnie innym. Przyjęłam nową pracę, byłam dyrektorem pracowni protetycznych i między innymi organizowałam konferencje stomatologiczne w różnych miejscach w Polsce.
Ten okres w moim życiu bardzo wiele mnie nauczył – pozwolił sprawdzić się w nowych działaniach. Ale po czterech latach przyszedł taki moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że Stary Browar jest tylko jeden i bardzo za nim zatęskniłam.
Przyjechałam wtedy na parking Starego Browaru i poczułam się, jakbym weszła do domu. Zdecydowałam, że bardzo chcę tu wrócić, ale nie było to aż takie łatwe.
Każdemu pracownikowi zwracam uwagę, że nie warto palić za sobą mostów. Trzeba się tak samo dobrze witać, jak żegnać. Odchodząc z Browaru, bardzo mocno podziękowałam za wszystko Pani Prezes. Wiedziałam, że dzięki niej wiele osiągnęłam. Gdy po czterech latach zadzwoniłam z prośbą, że chciałabym wrócić, padło pytanie, co w tym czasie zrobiłam. Musiałam udowodnić, że nie osiadłam na laurach. Dostałam wtedy drugą szansę i wróciłam.
Życie jest naprawdę przewrotne. Pamiętam, jak kilka lat wcześniej, gdy Blow Up Hall dopiero się otwierał, siedzieliśmy z rodzicami w kawiarnii, a mój tata mnie zapytał: “Dziecko, a co ty tak właściwie najbardziej chciałabyś robić?”. Odpowiedziałam, że marzę, aby kiedyś zostać dyrektorką takiego hotelu i mieć swój team. Wtedy było to dla mnie zupełnie nierealne marzenie, wykraczające poza moje wyobrażenia. Ostatecznie okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych i zostałam dyrektorem hotelu. Ta przygoda trwa już siódmy rok.
Hotel jest jak żywy organizm, który nigdy nie śpi. Przez to my żyjemy tym hotelem całą dobę. On tego od nas wymaga – ode mnie i mojego zespołu. Trochę go traktujemy, jak nasz drugi dom.
To, jak wygląda całe nasze życie i jakie mamy do niego nastawienie zawdzięczamy w dużej mierze ludziom, którzy nas otaczają, wzbogacają i rozwijają. Miałam i nadal mam ogromne szczęście, że tylu dobrych ludzi spotkałam na swojej drodze. Projekt #BYCKOBIETAONTOUR, który stanowi dla mnie duże wyzwanie, jest moim podziękowaniem za to, że takich wartościowych ludzi poznałam. Bardzo chciałabym docierać z tym projektem do małych miejscowości, aby spotykać się z kobietami, które na co dzień nie mają możliwości uczestniczenia w tego typu wydarzeniach.
Nasze konferencje skierowane są do osób, które szukają inspiracji i chcą się uczyć od innych. Chcemy sprawić by poczuły się szczęśliwymi, spełnionymi kobietami, aby zrobiły coś dla siebie. Jeżeli uda się podpowiedzieć choć jednej osobie z tych wszystkich zgromadzonych na sali, żeby robiła w życiu to, co lubi, będę mogła powiedzieć, że osiągnęliśmy sukces.
Ogromną radością i inspiracją było pojawienie się na mojej drodze Doroty Wellman. Ja najczęściej wzruszam się, gdy widzę Dorotę i gdy jest blisko mnie. Jestem niesamowicie wdzięczna, że możemy sobie powiedzieć zarówno złe i jak i dobre rzeczy, że nasze rozmowy są szczere i uczciwe, i że jej się wciąż chce, przyjechać do każdego miejsca, które wymyślę – to jest piękne.
Nasze wyjazdy do różnych miast uświadomiły mi, ile jeszcze jest do zrobienia. Nie każdy ma wokół siebie osoby, które mobilizują go do zmian, do bycia sobą. Chciałabym, aby ten projekt dalej żył. Pojawiają się kolejne miejsca na naszej mapie, więc wszystko idzie w dobrym kierunku.
Każdy z nas jest odpowiedzialny za swoje życie. Wyłącznie od ciebie zależy, jak nim pokierujesz. Nie można przerzucać odpowiedzialności na innych. Mnie nikt nie uczył, jak organizuje się konferencje, jak pozyskuje się sponsorów. Korzystając ze swojej intuicji, szłam, pytałam i pukałam do różnych drzwi. Pamiętam, jak udało mi się zdobyć telefon do redaktora naczelnego Twojego Stylu – Jacka Szmidta. Wybrałam numer i z emocji prawie słuchawka wypadła mi z ręki.
Jeśli kiełkuje w tobie jakiś pomysł, spotkaj się z kilkoma osobami, aby ten temat wspólnie omówić, podyskutować. Warto zadać im pytania, z którymi się borykasz. Daj szansę ludziom, którzy mają większe doświadczenie, kilka lat więcej, stwórz okazję do podzielenia się wiedzą.
Zawsze będę głośno mówić, że warto pytać, spotykać się i walczyć o swoje marzenia. Trzeba działać! Warto chcieć więcej od siebie, od innych i od życia”.

Marta Klepka

FOT. Jakub Wittchen

 

NIE DAJ SIĘ ZATRZYMAĆ

NIE DAJ SIĘ ZATRZYMAĆ

“Moja praca to przede wszystkim praca z ludźmi. Zawsze marzyłam o zawodzie, w którym czynnik ludzki będzie miał największe znaczenie. Jeszcze na studiach postanowiłam otworzyć własną działalność – „Pretty Little Weddings”. Od początku drogi zawodowej ważna była dla mnie niezależność. Chciałam polegać na intuicji, działać po swojemu. Byłam gotowa rzucić się na głęboką wodę.

Wcześniej brałam udział w produkcji kilku wydarzeń miejskich, jednak brakowało mi w nich personalnego pierwiastka, który jest w organizacji ślubów. Nigdy nie byłam dziewczyną, marzącą o swoim Wielkim Dniu od dziecka, jednak zawód konsultanta ślubnego uwiódł mnie niesamowicie. Jestem bardzo rodzinną osobą. Mocno rozczulają mnie reakcje ludzi, którzy na równi z Parą Młodą, przeżywają ten dzień. Organizacja idealnego ślubu to nie tylko marzenie Pary Młodej, ale również ich rodziców, dziadków. Najczęściej taki projekt trwa kilkanaście miesięcy, składa się z wielu rozmów, a także wspólnych stresów. Jestem wdrażana w rodzinne historie, często konflikty, z którymi również trzeba się zmierzyć.

Pierwsze zlecenie wspominam jak koszmar. Musiałam intuicyjnie podjąć decyzje, które dzisiaj wynikają z doświadczenia. Robiąc coś „na czuja” nie wiesz, czy robisz to dobrze. Najprostsze rzeczy wydają się wówczas trudne. Miałam wobec siebie bardzo wysokie oczekiwania. Kosztowało mnie to wiele nerwów. Na dodatek Para Młoda nie wiedziała, że są moimi pierwszymi klientami. Po czasie uważam, że poszło mi naprawdę świetnie. Staram się odczarować przeświadczenie, że zawód konsultanta ślubnego to bardzo poważne zajęcie. Pary, które po raz pierwszy umawiają się ze mną na spotkanie, są zdziwione, że nie wita ich smutna Pani w garsonce. Trzeba się polubić, żeby ta współpraca zadziałała.

Największym wyzwaniem w tym zawodzie jest połączenie swojego gustu i własnej wizji z koncepcją, jaką mają moi klienci. Każda para daje mi wielki kredyt zaufania, oddając jeden z najdroższych i najważniejszych dni w swoim życiu w ręce prawie obcej osoby. Muszę im pokazać, że jestem w stanie spełnić ich marzenia.

Kiedy rozpoczynałam pracę w tym zawodzie zauważyłam, że plannery ślubne dostępne na rynku nie do końca wyczerpują temat organizacji ślubu. Postanowiłam więc stworzyć produkt, z jakiego sama chciałabym korzystać – tak narodził się pomysł na wydanie „Pretty Little Planner”. Rozpisałam sobie długoterminowy plan realizacji mojego marzenia. Przychodziły wówczas myśli, że muszę zdobyć jeszcze większe doświadczenie, poczekać na lepszy moment, ale moi najbliżsi bardzo mocno mnie wspierali i motywowali, abym nie czekała ani minuty dłużej na realizację tego pomysłu. Wydawałam planner bez pomocy wydawnictwa. Na mojej głowie były takie rzeczy, jak wybór papieru, okładka. Cały proces trwał ponad rok. Pamiętam doskonale moment, kiedy wzięłam pierwszy egzemplarz plannera w ręce. Rozpłakałam się i to nie były łzy szczęścia. Udoskonalałam go jeszcze wielokrotnie, nim w końcu powstała finałowa wersja. Ale tak jest z marzeniami – od wizji do urealnienia pomysłu prowadzi długa droga, musimy wiele przejść. Dziś myślę już o kolejnym wydaniu.

Stres to zdecydowanie jeden z największych moich wrogów. Nigdy nie ukrywałam, że jestem osobą cierpiącą na nerwicę. Teraz zaczyna się powoli o tym mówić, ale wciąż jest to temat tabu, w szczególności w świecie biznesowym. Brzydka prawda, o której nie mówi się łatwo czy przyjemnie. Moi znajomi byli w szoku, kiedy dowiedzieli się, że ja – osoba z nerwicą, biorę sobie na głowę prowadzenie własnego biznesu. Dlatego tak ważne jest dla mnie, aby mówić głośno, że można i da się to zrobić. Nerwica uprzykrza mi życie, ale nie jest czynnikiem, który może mnie zatrzymać. Nie wolno pozwolić, żeby choroba nas ograniczała. Często, kiedy mówimy o kobietach sukcesu, widzimy je piękne, idealne i zadbane.  Ale nikt nie wie, jaką drogę musiały przejść, żeby zostać docenione. Gdy jesteś przedsiębiorcą, nikt cię nie poklepie po plecach za dobrze wykonaną pracę. Sam musisz nauczyć się być dla siebie mentorem, który powie ci, że idziesz w dobrym kierunku. Nie szukać pochwał, robić swoje, aby praca była jak najlepiej wykonana.

Własna działalność nauczyła mnie również umiejętności delegowania zadań. Pierwsza strona internetowa PLW była moim dziełem – mocno odbiegała od profesjonalnie wykonanej strony. Wylałam przy niej litry łez, zanim powiedziałam sobie “po co – nie muszę umieć wszystkiego” i zatrudniłam informatyka.

Niedawno przeczytałam zdanie, że kobiety często z wieloma sprawami czekają na przyjście „odpowiedniego momentu”. Odkładamy zmianę dotychczasowego życia, pracy czy macierzyństwo, bo zawsze chcemy być jak najlepiej przygotowane do nowej roli. Ale jak będziemy się za długo zastanawiać, to osoba obok nas, która jest mniej kompetentna, mniej utalentowana i nie ma naszych największych zalet, zrobi to, na co nam zabrakło odwagi. Dojdzie do miejsca, w którym byłybyśmy, gdybyśmy za długo o tym nie myślały. Nauczyłam się, że pewne rzeczy wyjdą w praniu. Trzeba znać swoje mocne strony i brać życie za rogi. Problemy rozwiązuje się po drodze. W końcu nie jesteśmy w stanie przygotować się na wszystko.

Kiedy spotykam kogoś, kto waha się czy zaryzykować i zrobić coś, w co wierzy, zawsze mówię “zamknij oczy i zrób to”. Jeżeli mamy pomysł i przede wszystkim czujemy potrzebę zmiany, zrobienia czegoś po swojemu, warto znaleźć w sobie siłę, aby iść tą drogą”.

Barbara Tomczak,

Pretty Little Weddings

FOT. Olga Jędrzejewska