MOC MARZEŃ

ANNA NIEDŹWIEDŹ

MOC MARZEŃ

“Pamiętam, że jako dziecko bardzo nie chciałam dorosnąć. Miałam wspaniały dom rodzinny – mamę, która poświęcała nam czas, tatę i siostrę – prawdziwe domowe ognisko. Byłam dzieckiem trzymającym się maminej spódnicy. Dopiero kiedy odnalazłam taniec, w moim życiu wszystko się zmieniło.

Starsza siostra często mi powtarzała, żebym znalazła w życiu pasję, której będę chciała się oddać. Taniec od początku był właśnie taką miłością. W duszy zawsze czułam się tancerką.

Pierwsze kroki stawiałam w zespole tanecznym w Pałacu Kultury w Poznaniu (dzisiejsze Centrum Kultury Zamek). Szybko jednak zapragnęłam być zawodową tancerką, co nie było takie łatwe. 

Jeśli człowiek musi w życiu o coś walczyć, nie dostając tego od razu, zupełnie inaczej patrzy na swoje osiągnięcia i mocniej dąży do upragnionego celu. Walka o dostanie się do szkoły baletowej była dla mnie taką właśnie batalią.

Początek lat 80. To były czasy, kiedy należało najpóźniej w wieku dziesięciu lat pójść do szkoły baletowej, następnie ją ukończyć i na tym temat się urywał. W zasadzie nie było innej możliwości uczenia się baletu. Ja miałam zupełnie inną drogę. Do Poznania zdawałam i się nie dostałam. Po kolejnych dwóch latach starań przyjęto mnie do Szkoły Baletowej w Łodzi. Oddałam każdą minutę swojego życia, zmieniłam szkołę – wszystko po to, aby móc poświęcić czas tańcowi. Robiłam jednocześnie dwie szkoły: maturę zdawałam w normalnym liceum, zaliczając wszystkie egzaminy wcześniej,  aby móc skupić się na uzyskaniu dyplomu tancerki. 

Szkoła baletowa była dla mnie  wielką frajdą i niesamowitym doświadczeniem. Pomimo nieustannej walki, bo ona jest wpisana w zawód tancerza. Ciągle walczymy, żeby być lepsi w tym co robimy, a końca tego procesu nigdy nie ma. Niezależnie od okoliczności czułam jednak, że to jest naprawdę moje. Tego nie da się opisać słowami. Powtarzam dzisiaj rodzicom moich uczniów, że to jest naprawdę specyficzny zawód, któremu trzeba się całkowicie oddać. Żeby mieć z niego satysfakcję i dobrze go wykonywać, trzeba faktycznie poświęcić wiele rzeczy. Jeżeli podchodzi się do tego rozumowo, to nikt takiej decyzji nie podejmuje. Ale kiedy człowiek się z tym rodzi, czuje, że to jest wielka miłość spychająca inne tematy zawsze na drugi plan. 

Moim celem po szkole baletowej były profesjonalne występy na scenie. Niestety moje ciało nie pozwoliło mi długo wykonywać tego zawodu. Nikomu nie mówiąc o swoich bólach, o sygnałach,  jakie wysyłało mi ciało, ignorowałam je, byle jak najwięcej ćwiczyć i dalej móc tańczyć zawodowo. Problemy z biodrami wciąż jednak narastały. Wiele osób mnie zniechęcało, tłumaczyło, że trzeba przerwać. Nie żałuję niczego, bo wszystkie przeciwności bardzo mnie zbudowały. Dały mi mocny, życiowy kręgosłup. 

Plan B na życie pojawił się sam, kiedy po dwóch latach pracy dla teatru faktycznie nie mogłam już dłużej tańczyć. Wraz z kontuzją przyszły pierwsze myśli o całkowitym porzuceniu tej ścieżki kariery. Obraziłam się na balet – to była obrona przed tym, co stało się z moimi marzeniami. 

Pojawił się wówczas pomysł na studia pedagogiczne w Warszawie. Chciałam zacząć uczyć, przekazywać moją pasję następnym pokoleniom. Pewnego dnia zaproponowano mi poprowadzenie zajęć tańca klasycznego dla dzieci niesłyszących. Nowe wyzwanie, jakim było nauczanie, stało się moją pasją i spędziłam kolejne piętnaście lat ucząc baletu osoby niesłyszące, najpierw dzieci później również dorosłych.

Coraz więcej moich uczennic chciało kontynuować naukę prywatnie, poza murami szkoły. Tak narodził się pomysł na stworzenie pierwszej w Poznaniu prywatnej szkoły tańca klasycznego. Udało się ją powołać do życia w 1994 roku. Nigdy nie lubiłam rutyny, dlatego fascynujące było dla mnie stworzenie od zera miejsca, którego w Poznaniu brakowało. 

Nie było na kim się wzorować, musiałam sama sobie wszystko poukładać. Na studiach pedagogicznych nikt wówczas nie mówił, jak podchodzić do uczenia dzieci dla ich pasji. Panowało zupełnie inne podejście. Cieszyło mnie więc przecieranie szlaków. Myślę, że to wynika z mojego charakteru – lubię działać zgodnie z moimi zasadami, na moich warunkach.  

Przez pierwsze piętnaście lat istnienia szkoły doświadczyłam w niej wszystkiego: parzyłam kawę rodzicom moich uczniów, sprzątałam salę, uczyłam, tworzyłam spektakle. W tej chwili, jak już mam pracowników, świetnie wiem, co każdy powinien robić, bo sama tego doznałam. 

Po kilkunastu latach prowadzenia szkoły pojawiła się kolejna potrzeba. Wyrazili ją moi uczniowie, którzy chcieli spróbować sił na profesjonalnej scenie, ale nie mieli na tym etapie edukacji takich możliwości. Narodził się więc pomysł na stworzenie Teatru Cortiqué. 

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że stworzenie teatru było dla mnie największym życiowym wyzwaniem. Wszyscy z branży mówili, że to jest zupełnie szalony pomysł i pewnie będę żałować.

Dzisiaj patrząc na to pod względem realizacji celu, jakim jest zapewnienie praktyki scenicznej moim uczniom oraz wychowanie młodego pokolenia widzów, jestem bardzo szczęśliwa, że się na to zdecydowałam.

Od samego początku istnienia szkoły moją wielką pasją było tworzenie z uczniami spektakli, które potem przenosiłam na deski między innymi Teatru Wielkiego w Poznaniu, Teatru Muzycznego oraz innych profesjonalnych scen teatralnych. To doświadczenie niesamowicie ich rozwijało i pokazywało im, czym tak naprawdę jest praca tancerza zawodowego. Mnie zabrakło na początku mojej drogi zawodowej możliwości weryfikacji, czy faktycznie scena jest moim życiem. Czym innym bowiem jest praca na sali baletowej, a czym innym obecność na scenie. Osoby, które mają okazję wcześnie doświadczyć obu tych przestrzeni i upewniają się, że bez sceny żyć nie mogą, wiedzą, że to naprawdę jest zawód dla nich.

Większość moich wychowanków uczę z myślą o przygotowaniu do zawodu, ale nie dla wszystkich spośród nich celem jest praca w charakterze zawodowego tancerza. Możemy uczyć się czegoś profesjonalnie, ale niekoniecznie musimy spełniać się tylko w tej dziedzinie. Dlatego zawsze jestem dumna z moich uczennic, które tańczą w teatrach i dodatkowo studiują ciekawe dla nich kierunki. Musimy myśleć o naszej przyszłości – jeżeli ktoś ma więcej niż jedno zainteresowanie, warto, aby sprawdził się w różnych dziedzinach. Ja miałam tylko jeden cel – taniec.

Czasami marzę o  takim typowym ośmiogodzinnym dniu pracy: przyjść, zrobić, wyjść i zapomnieć. Ale wystarczy, że przyjdą wakacje i dopada mnie spadek formy – tęsknię za swoją pracą. Wiem, że nawet jak mi się czasami wydaje, że chciałabym robić coś innego, nie przyniosłoby mi to szczęścia.

Bez ludzi wokół, a przede wszystkim ich wiary w moje marzenia, nic by się nie udało. Potrafili wyciągnąć ze mnie najlepsze cechy, które powodowały, że się spełniałam. Szczęśliwie mam syna i męża, którzy odnaleźli się w moim zwariowanym życiu, wspierają mnie i rozumieją – wszyscy razem żyjemy teatrem i szkołą. Ale nigdy się nie dowiem jakby było, gdybym zdecydowała się na kolejne dzieci. Każdy człowiek coś poświęca – nie jest tak, że żyjemy w zupełnej harmonii.  Nie da się robić wszystkiego na 100%, bo po prostu nie starczyłoby nam czasu. Uważam, że nie należy próbować mieć wszystkiego, bo wtedy zawsze coś ucierpi.

Czuję się spełniona żyjąc taką codziennością – kiedy poświęcasz czas na to, co kochasz, czujesz się naprawdę sobą, a każdy dzień jest rozwojem. Czy któregoś dnia będę musiała z tego zrezygnować? Oby nie. To jest moje największe wyzwanie – żebym nigdy nie musiała wycofać się ze swoich marzeń. Czas pokaże.”

Anna Niedźwiedź

FOT. Beata Orcholska

Poznaj więcej historii

PRZEKONANIE DO BIZNESU

“Byłam niepokorną nastolatką, słuchającą Nirvany i w tym duchu tworzyłam moją pierwszą biżuterię: wyginałam druty w różne strony, aby nadać im niecodzienny wygląd. W takich klimatach najlepiej się wówczas odnajdywałam.
Wyrastałam w Poznaniu w cieniu nazwiska Kruk. Poznaniacy mocno przywiązują wagę do swojego pochodzenia, dlatego wyjazd z kraju był dla mnie wyjściem na wolność – mogłam być po prostu Anią.
Miałam 21 lat, kiedy w Meksyku spotkałam podczas podróży mojego męża. Nasza wakacyjna przygoda trwa do dziś. Przeprowadziłam się do Hiszpanii, będąc jeszcze na studiach. Dzięki mężowi szybko poznałam, jak wygląda rodzinna strona życia w tym kraju. Od samego początku czułam się częścią ich lokalnego życia.
Pierwsze doświadczenie zawodowe zbierałam pracując dla Google – ta historia do dziś jest dla mnie zdumiewająca. Jeszcze podczas studiów zaczęłam dokształcać się w zakresie grafiki, konkretnie w projektowaniu liter. Ukończyłam w Hiszpanii szkołę podyplomową z typografii i wróciłam do Polski, aby dokończyć studia na poznańskim ASP. Okazało się, że na uczelni działa prężnie pracownia typografii, z którą się związałam. Organizowali wiele warsztatów, wystaw prac studentów. Na jedną z nich przyjechał headhunter z Google. Trafiłam na moment, kiedy rozwijali projekt zmiany sposobu projektowania stron internetowych. Poszukiwali studentów, którzy stworzyliby nowy katalog czcionek. Zaproponowali mi współpracę – dla mnie, młodej studentki, była to praca marzeń.
Dwa kroje pisma, które zaprojektowałam, zostały przez nich opublikowane. Czasami zdarza się, że otwieram menu w restauracji i widzę kartę złożoną z moich liter – bezcenne doświadczenie.
Stworzenie marki ANIA KRUK było wspólną decyzją całej naszej rodziny. Po sprzedaży marki W.Kruk na giełdzie, zaczęliśmy poważnie dyskutować, jak kontynuować pracę poprzednich pokoleń, aby nie zatracić tego, co zbudowaliśmy wspólnie przez lata. W proces analizy w szczególności zaangażowani byli mój tata i brat. Mieli pomysł jak przeprowadzić naszą sukcesję w dość nietypowy sposób. Zaczęły się długie rozmowy i negocjacje, żebym wróciła do Polski. Poczucie misji, jaką była kontynuacja działalności firmy rodzinnej, silnie na mnie zadziałało. Na tyle, że zdecydowałam się przeprowadzić z mojego hiszpańskiego świata z powrotem do ojczyzny.
Najpierw jednak zapisałam się do Szkoły Jubilerskiej w Barcelonie. Chciałam poznać tę branżę od środka. Miałam wtedy 25 lat i o biznesie nie wiedziałam nic. Walczyłam z czasem, żeby jak najszybciej wszystkiego się nauczyć. W pierwszym roku działalności popełniliśmy wiele błędów, bez których nie bylibyśmy firmą, którą jesteśmy dzisiaj. To był okres prawdziwej, przyziemnej nauki, co działa, a nad czym trzeba jeszcze popracować.
Nasza nietypowa sukcesja wywołała wiele emocji. Było mnóstwo pytań, ile w marce ANIA KRUK jest mnie, a ile mojego taty. Zderzenie tych komentarzy z naszą wspólną pracą było bardzo trudnym doświadczeniem. Z jednej strony byliśmy my – brat i ja, ze swoimi pomysłami na nowoczesne rozwiązania, a drugiej strony nasz tata z wieloletnim doświadczeniem – prawdziwe starcie dwóch żywiołów. Bardzo wiele się nauczyłam na początku naszej wspólnej działalności. Przede wszystkim o sobie samej – zrozumiałam, co daje mi radość.
Mam teraz bardziej spokojne podejście do biznesu. Łatwiej mi patrzeć na różne sytuacje z dystansem. Ze wszystkich kryzysów wyszliśmy cało i daliśmy radę. Dla firm rodzinnych charakterystyczne jest to, że rosną trochę „na dziko”. Brakuje nam często korporacyjnego porządku i wyznaczania procesów. Mam wrażenie, że firmy rodzinne w Polsce dopiero się tego uczą.
Dla mnie wciąż największą lekcją pokory jest nauka zarządzania zespołem. Czuję ogromną odpowiedzialność, aby właściwie ocenić, czy dana osoba jest na pewno kompetentna i nadaje się na wybrane stanowisko. Budowanie świadomości menadżera pomaga mi uwierzyć w siebie i swoje osądy. Bywały momenty, że za porażkę projektu obwiniałam siebie – uważałam, że nie potrafiłam go dobrze poprowadzić.
Czuję, że jestem mieszkanką Hiszpanii i Polski – w obu krajach jestem u siebie. Na południu mam slow life, pracuję z domu. Przyjazdy do ojczyzny dają rozpęd do dalszej działalności. W Polsce głównie pracuję: ekspresowo i bardzo intensywnie.
Polubiłam również czas pomiędzy – w podróży. Założyłam sobie, że w samolocie zawsze czytam jedną książkę o biznesie. To cenne chwile, które ciężko wygospodarować w codziennym życiu. Jest to też czas dla mnie, pomiędzy opieką nad małym dzieckiem w Hiszpanii, a pracą w Polsce.
Dopiero po urodzeniu dziecka zaczęłam myśleć o sobie, jak o kobiecie – nie dziewczynie. Jest to w życiu etap, który wiele zmienia. Pojawienie się dziecka było również motorem do wprowadzenia kolejnych zmian w firmie.  Macierzyństwo wymusiło na mnie przejście do bardziej strategicznego zarządzania niż do tej pory. Obawiałam się tej zmiany. Okazało się jednak, że wniosła wiele dobrego. Nigdy nie spodziewałam się, że wrócę do firmy rodzinnej. Zawsze byłam buntownikiem, nie podążałam za tradycją. Wychodząc od designu, myślałam, że będę zajmować się zadaniami kreatywnymi. Tymczasem okazało się, że najbardziej interesują mnie działania biznesowe – ustalanie procesów, zarządzanie zespołem, analizy. Ciągle siedzę w tabelkach i sprawia mi to wielką frajdę. Odkryłam potencjał biznesowy, który stał się moją pasją i tym, co w mojej pracy kocham
najbardziej.
Z każdym rokiem, od kiedy ANIA KRUK działa, czuję się mądrzejsza, coraz więcej umiem. To jest jak z żonglowaniem: zaczynasz od dwóch piłeczek i potem dokładasz kolejne. Jeżeli się dużo uczymy, łatwiej jest podejmować wyzwania. Nauką jest dla mnie również rozmowa z drugim człowiekiem, a ludzie często boją się zadawać pytania.
Mój tata był zawsze bardzo odważny. Dzielił się z moim bratem i ze mną swoimi przemyśleniami, abyśmy nigdy nie bali się podejmować nowych wyzwań. Dla otwartych umysłów świat stoi otworem”.

Ania Kruk

FOT. Iza Grzybowska

PLAN AWARYJNY

PLAN AWARYJNY

“Kiedy myślę o domu rodzinnym, wracam do chwil, gdy siadaliśmy w dużym pokoju – tata z gitarą, a ja obok, przyśpiewując do granych utworów. Zawsze „po godzinach”, nigdy na poważnie. Jestem pierwszą osobą w rodzinie, która w ogóle pomyślała, że można zająć się muzyką profesjonalnie.

Po liceum wybrałam porządny zawód nauczyciela. Ukończyłam filologię angielską. Moi rodzice bardzo mnie wspierali w tym wyborze. Mówili: śpiewaj ile chcesz, ale zawsze dobrze mieć awaryjny plan –  posłuchałam ich. Angielski lubiłam na tyle, aby go studiować.

Moja muzyka czekała na lepszy moment.

W międzyczasie nagrywałam covery piosenek na różnych portalach muzycznych. Dołączyłam również do zespołu. Zaczęło się granie na żywo – czas urzeczywistniania marzeń. Kiedy pierwszy raz stanęłam na scenie przed mikrofonem, zobaczyłam wpatrzone we mnie oczy widowni. Uśmiechałam się na zewnątrz i w myślach do samej siebie – ten czas na scenie był od początku moim żywiołem.

Z sezonu na sezon zaczęłam nabierać coraz większej pewności scenicznej. Długo walczyłam ze swoją nieśmiałością, z myśleniem, że nie mam wykształcenia muzycznego. W końcu te wymówki przestały mnie blokować i zaczęłam po prostu działać. Im więcej ćwiczyłam, tym częściej otrzymywałam podpowiedzi, że idę w dobrą stronę.

Moja historia jest potwierdzeniem, że w każdym wieku można zacząć śpiewać. Na drodze poznawania siebie jako artystki, pojawiały się różne programy typu talent show. Startowałam do kilku i zawsze dostawałam odmowę. Zaczęły przychodzić myśli, że może to nie dla mnie. Powiedziałam sobie wówczas, że jeżeli dane mi będzie wystąpić w takim programie, jego organizatorzy sami się do mnie zgłoszą. I tak się stało. Któregoś dnia zadzwonił telefon – to było zaproszenie do „The Voice of Poland”.

Wcześniej obserwowałam ten show, nie wierząc, że mogłabym w nim wystąpić. Tam startują prawdziwi zawodowcy, muzycy ze sporym doświadczeniem. Poszłam na casting mając świadomość, że udział w programie nie jest gwarancją sukcesu – z takim podejściem wystartowałam. Przyszłam na przesłuchanie i się przeraziłam. Tylu kandydatów, tyle kolorowych ptaków i w tym wszystkim ja – zwykła dziewczyna z Poznania. Ale w życiu, żeby pójść dalej, trzeba po prostu stawić się w danym miejscu i podjąć wyzwanie.

Przeszłam precasting – czekało mnie wystąpienie w tzw. „przesłuchaniu w ciemno” przed trenerami, z widownią na żywo. „The Voice of Poland” jest typowo wokalnym programem. Trenerzy nie widzą cię podczas występu, tylko słyszą twój głos, co szybko weryfikuje twój talent. Miałam wrażenie, że jestem w telewizyjnej dżungli – kamery otaczały mnie z każdej strony. Weszłam na scenę, popatrzyłam na widzów i powiedziałam sama do siebie, że jestem tu dla nich. Śpiewałam, zapominając powoli o kamerach, a fotele trenerskie zaczęły się po kolei odwracać. Oznaczało to, że dostałam się do programu.

Trafiłam pod opiekę Marysi Sadowskiej, która zajęła się całą naszą grupą. Wiele się od niej nauczyłam. Miałam dylematy podczas kręcenia poszczególnych odcinków. Wiedziałam, że mam tylko kilka dni na przygotowanie do kolejnego nagrania. W takich sytuacjach nieważne, czy masz ból głowy, czy jesteś niewyspany – musisz walczyć. Programu nie wygrałam, ale sam udział był dla mnie prawdziwą szkołą życia. Wiele się nauczyłam, przede wszystkim o samej sobie. Zrozumiałam, czego chcę i wróciłam do Poznania, do rzeczywistości.

Jak wracasz po udziale w tego typu programie, musisz pamiętać, że nie będzie na ciebie czekał tłum fanów. Udział w „The Voice of Poland” trochę przenosi w inny wymiar czasoprzestrzeni – wydaje ci się, że możesz wszystko. Pełna wielkich nadziei zderzasz się na nowo ze ścianą.

W głowie miałam mnóstwo nowych pomysłów: na piosenki, koncerty, działania muzyczne.

Powrót jednak nie był tak kolorowy.

Wróciłam do nauczania w taki sposób, aby wciąż znajdować czas na tworzenie swoich piosenek. Miałam plan i mocno się go trzymałam. Śpiewanie coverów już mi nie wystarczało, chciałam dać z siebie  coś więcej. Marysia Sadowska była dla mnie mocną inspiracją do działania. Podczas programu nieustannie pytała, czy już nagrywam swoje piosenki i powtarzała, abym nie czekała, tylko tworzyła. Zaczęłam pisać metodą prób i błędów. Zbierałam piosenki, jedną po drugiej.

Myślę, że najtrudniejsza w byciu artystą jest obawa, żeby realia życia codziennego nie zabiły tego, co tworzymy. Chciałabym chronić moją muzykę od przyziemnych frustracji – pytań, czy starczy mi do końca miesiąca na bieżące rachunki. Na muzykę bardzo łatwo jest się obrazić. Kiedy ci nie wychodzi, myślisz, że może coś jest z tobą nie tak. Sama wiara we własny talent po prostu nie wystarczy. Miałam taki moment, kiedy pytałam siebie, dlaczego innym artystom jest łatwiej przebić się na rynku, a ja wciąż pukam do różnych drzwi i czekam, kiedy w końcu  się otworzą.

Bycie artystą to ciągła nauka cierpliwości. Trzeba naprawdę kochać muzykę. Może dlatego nie odpuszczałam  i pomimo wielu przeszkód wciąż działałam.

Większości moich muzycznych dokonań towarzyszyła obawa. Mam taką zasadę: zrób to, mimo strachu. Moja płyta jest najlepszym przykładem. Kiedy zaczęłam pisać pierwsze piosenki, nawet nie pozwalałam sobie na myśl, jak to będzie, kiedy ją wydam. Wkrótce minie rok od jej pojawienia się na rynku. Pamiętam, kiedy wzięłam pierwszy egzemplarz do ręki i poczułam, jakby ktoś zdjął ze mnie plecak z kamieniami. Piosenki na tę płytę powstawały prawie pięć lat, dużo czasu zajęła również organizacja jej wydania.

Ogromna ekscytacja mieszała się z poczuciem spełnienia.

Jest wiele czynników, o które musisz zadbać, żeby twoja muzyka została usłyszana. Nie ma jednej, prostej reguły. Jeżeli czujesz, że to co robisz jest dobre, zacznij działać – zrób ten pierwszy krok.

Nawet ze strachem w oczach.”

Aga Czyż

FOT. Ola Bodnaruś