WEWNĘTRZNY IMPULS

WEWNĘTRZNY IMPULS

„Bez względu na sytuację, w jakiej człowiek się znajduje, wychowywanie się w domu, w którym jest alkoholik, zawsze pozostawia jakąś traumę. Problem mojego taty z alkoholem mocno zdefiniował mój dom rodzinny.
Odskocznią od tych problemów był dom moich dziadków. Ten czas, spędzony z babcią i ciociami, dał mi nowe spojrzenie na definicję domu, spędzania czasu razem.

Dziadkowie mieli na strychu mnóstwo starych przedmiotów – przeróżnych ubrań, garnuszków… Targałam to wszystko na podwórko, tworząc swoje teatry, scenariusze zabaw. Potrafiłam bawić się tak godzinami.

W czasach mojego dzieciństwa nie było spektakli, w których to aktor wychodzi do widza. Pamiętam, jak podczas przedstawień, jako mała dziewczynka, czułam, że parzy mnie krzesło – marzyłam, aby wejść na scenę, współdzielić tę przestrzeń ze wszystkimi. To wynikało z głębokiej chęci współtworzenia tego, co oglądałam. Teraz – tworząc ​Warsztaty Agaty​- po latach mogłam spełnić swoje najskrytsze marzenie. Ale zanim to się wydarzyło, przeszłam wiele krętych dróg.

W liceum byłam śmiertelnie zakochana w chłopaku, który na studia wybierał się do Poznania. I tak, zamiast spełnić swoje marzenia o studiach aktorskich we Wrocławiu, zdałam na prawo na poznańskim UAM. Po ukończeniu studiów zaczęłam pracę jako prawnik, najpierw w Wojewódzkim Urzędzie Pracy, później w biurze leasingowym, aż nastał 1996 rok, kiedy w Polsce rozpoczął się ​boom ​na rozwój sieci komórkowej. Najpierw otrzymałam stanowisko koordynatorki, a później – pierwszego prawnika w dziale technicznym w firmie telekomunikacyjnej, która była wówczas w Polsce pionierem w tej dziedzinie.

Byłam takim trybikiem w korporacyjnej maszynie. Ale moje naturalne kompetencje okazały się tak sprzeczne z tymi korporacyjnymi, że z czasem zaczął narastać we mnie bunt, potrzeba pewnej samodzielności zawodowej. Nie potrafiłam ograniczyć się do „garsonkowej” twarzy.

W tym czasie poznałam mojego przyszłego męża. Oboje bardzo chcieliśmy zostać rodzicami, jednak szybko dowiedzieliśmy się, że ze względów zdrowotnych pozostaje nam tylko pomoc medyczna, metodą i​n vitro​. Miałam wówczas 38 lat, nie było za dużo czasu na wielkie analizy. Oboje mieliśmy podobne podejście: że to jest nasz najważniejszy cel, więc robimy wszystko, co tylko się da, żeby dać szansę tej metodzie. Przez kolejne miesiące przeszliśmy całą procedurę – od stymulacji hormonalnej po punkcje. Druga próba okazała się dla nas szczęśliwa – z niej urodził się nasz pierwszy syn – Wojtuś. Niecałe dwa lata później, tą samą metodą, przyszedł na świat nasz drugi syn – Jakub.

Im byłam starsza, tym bardziej potrzebowałam wglądu w siebie, w samorozwój. Byłam uczestniczką chyba wszystkich możliwych warsztatów dla kobiet. Tak wróciłam po latach do tańca i – będąc mamą dwójki małych dzieci – zaczęłam prowadzić zajęcia dla innych mam i ich pociech. Zależało mi, aby był to czas, który rodzic może spędzić z dzieckiem. Dotychczas na rynku były dostępne głównie zajęcia w ramach tzw. „przechowalni”. A mnie nie o to chodziło.

Zaczęłam rozszerzać zajęcia o warsztaty dla rodziców z dziećmi.
Na początku to były naprawdę małe grupy – po dwójce, trójce dzieci. Z czasem zmieniały się proporcje – coraz więcej mam chciało przychodzić ze swoimi maluchami na wspólne zajęcia. Tak zaczęło to powoli rosnąć.

Tworząc dziecięce warsztaty, mogłam po wielu latach spełnić marzenie o teatrze, w którym wszyscy są czynnymi uczestnikami przedstawienia. Zaczęłam uświadamiać sobie, że – skoro ja miałam takie pragnienia w dzieciństwie – może takich osób jest więcej. Klientki, które do mnie przychodziły, czasem więcej wynosiły z tych zajęć, niż ich roczne pociechy. A przede wszystkim okazało się, że takich osób jest więcej, bo tak naprawdę my wszyscy jesteśmy do siebie podobni.

Początki ​Warsztatów Agaty​wiązały się z moim całkowitym zaangażowaniem oraz wiecznym niepokojem o utratę choćby jednego klienta. Przyszedł moment, kiedy – dla dobra rozwoju firmy – musiały zacząć je prowadzić także inne osoby. To był cały proces, w którym musiałam nauczyć się, że nie zawsze wszystko musi być „po mojemu”.

Dwa lata później, kiedy mieliśmy dwadzieścia grup, ja sama prowadziłam już tylko dwie. Dla mnie to był ogromny sukces – dać tym warsztatom żyć swoim życiem. Udało nam się wspólnie z dziewczynami zbudować miejsce, z którego jesteśmy dumne. Ale jak się podniesie poprzeczkę, to trzeba wiecznie skakać nad kolejnymi. Kiedy zaś zaczyna nas roznosić energia, zrodzona z lęku, że nie możemy stać w miejscu, to to jest cienka granica, za którą czai się upadek.

Po sukcesie warsztatów na ul. Lodowej zaadaptowałam na nie ogromny lokal w Galerii Malta w Poznaniu. Przygotowanie tego miejsca do pracy na pełnych obrotach wymagało ode mnie ogromnego zaangażowania – robiłam to, wiedząc, że każde miejsce musi na siebie zapracować. Harowałam praktycznie siedem dni w tygodniu, a w efekcie nieraz zdarzało się, że wracałam do domu zalana łzami ze zmęczenia. I dopiero czas niepokoju przedpandemicznego na początku tego roku okazał się dla mnie zbawienny.

W przededniu podpisania umowy wynajmu lokalu na dalszą współpracę dowiedziałam się, z jakimi dodatkowymi kosztami wiązałoby się dalsze utrzymanie tego miejsca. Nastroje pandemiczne coraz bardziej narastały, więc intuicja podpowiedziała mi, by nie podpisywać dalszej umowy.

Z jednej strony pandemia zmiotła nas finansowo, długo nie mogliśmy się z tego dołka wykaraskać. Ale uświadomiła mi też, że każdy musi mierzyć siły na zamiary. I nie jesteśmy sobie w swojej sile równi. Uświadomienie sobie tego daje prawdziwą ulgę. Pozwólmy sobie na to.

W tej chwili zaczynamy nowy etap działania. Przetrzymaliśmy ten czas, przeorganizowaliśmy pracę, pojawiły się nowe pomysły na wykorzystanie warsztatów w innej formie. I znowu jestem na pierwszej linii frontu, kiedy wydaje się, że ten pandemiczny czas może nas zmieść pod ziemię, a trzeba jakoś się utrzymać na powierzchni.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że osoby, które są na pierwszej linii frontu, muszą nauczyć się przeczekiwać. Kiedy wszystko się wali, trzeba opracować strategię, obserwować rozwój wypadków i czekać na ten właściwy moment do działania.

Powoli dostrzegam, że potrafię już działać zza kulis, dając działać innym – i będąc jednocześnie obok. To jest właśnie cecha wieku dojrzałego albo powiedziałabym raczej – kobiety dojrzałej.

Moja historia nauczyła mnie, że nie należy ignorować wewnętrznych impulsów. Zawsze warto zrobić pierwszy krok, upewniając się, że ma się za co chwycić. Człowiek powinien się przygotować na porażkę, właśnie w takim sensie, żeby zadać sobie właściwe pytanie: „​​czy mam za co chwycić?”. Niezadawanie sobie szczerych pytań jest gorsze niż porażka związana z tym, że się nie podjęło próby.

Czasem te emocjonalne fronty są dużo bardziej kosztowne niż realne działania, które wydają nam się z jakiegoś względu „straszne”. Warto umieć też mówić o swojej niedoskonałości i niewystarczalności. To jest ogromna ulga, która pozwala iść dalej.”

Agata Nowaczyk-Łokaj

FOT. Prywatne archiwum bohaterki

Poznaj więcej historii