DUSZA WOJOWNICZKI

DUSZA WOJOWNICZKI

“Wszystko zaczęło się w małej miejscowości w północno-zachodniej Polsce. Jednym z tych miejsc, w którym wychodząc na ulicę, znasz imię każdej napotkanej osoby. Dorastanie wspominam jako czas wolności i pragnienia nowych doświadczeń. Dążyłam do nich, choć na przykład wielokrotnie słyszałam, że przez problemy ze wzrokiem i słuchem trudno będzie mi nauczyć  się języków obcych. 

Na studia przeprowadziłam się do Szczecina, a po roku wzięłam urlop dziekański, by wyjechać na wolontariat  do Francji. Ten wyjazd zmienił moje życie. Zainspirował wybory, które sprawiły, że dzisiaj znajduję się w tym, a nie innym punkcie. Stałam się częścią nowego środowiska, odkrywałam nie tylko nieznane miejsca, ale przede wszystkim samą siebie. Porzuciłam konserwatyzm, a zmiana perspektywy sprawiła, że z mieszkanki małej wsi przeobraziłam się w obywatelkę świata. 

Po powrocie do Polski zaskoczyło mnie, jak bardzo ludzie potrafią być dla siebie niemili. Zaczęłam myśleć o tym, że przestrzeń wokół mnie zależy również ode mnie i chciałam mieć na nią wpływ. Od tej pory moje życie toczyło się dwutorowo: studiowałam i jednocześnie angażowałam się w wolontariaty oraz różne programy edukacyjne. W ten sposób trafiłam na Stowarzyszenie Rowerowy Szczecin. Nasze działania były dla mnie prawdziwą rewolucją. W czasach, kiedy w Polsce o popularyzacji przestrzeni rowerowej w miastach zaczynało się dopiero mówić, a dla ludzi wokół było nieprawdopodobne, że można chcieć na co dzień przemieszczać się na rowerze, udało nam się wspólnie stworzyć standardy rowerowe zwiększające bezpieczeństwo na ulicach. 

W stowarzyszeniu, poznałam Bartka, mojego partnera. Zaiskrzyło między nami od pierwszego dnia – połączyła nas miłość do rowerów, ale przede wszystkim do podróży. Po trzech miesiącach znajomości, kupiliśmy bilety do Afryki w jedną stronę i spakowaliśmy plecaki. Chłonęliśmy zapach pustyni, burzy piaskowej – zbieraliśmy doświadczenia, o których wcześniej ja mogłam tylko przeczytać, razem zachwycaliśmy się różnorodnością. Zaczynając w Egipcie i jadąc wzdłuż Nilu, poznawaliśmy każdy kraj po kolei i byliśmy zaskoczeni ich różnorodnością

Doświadczenie wolontariatu we Francji i ta podróż otworzyła mi możliwość wyjazdu na kolejny wolontariat – w ramach europejskiego projektu pomocowego pojechałam na trzy miesiące do Gwinei. Naszym celem miało być przestrzenne zagospodarowanie placu w centrum miasta. Niestety ten pobyt uświadomił mi, jak bardzo nieprzemyślane działania ingerujące w lokalną społeczność mogą być dla niej szkodliwe. Okazało się, że założenia projektu były zupełnie sprzeczne z lokalnymi potrzebami. Nauczyłam się wtedy, że każda koncepcja wychodząca z założenia „pomożemy wam, ale tak, jak my to widzimy” przy braku autentycznego zainteresowania ludźmi jest trudna do zrealizowania i niepotrzebna.

Po powrocie wiedziałam, że najlepsze co mogę zrobić, to wspierać społeczność wokół mnie – ludzi, których rozumiem. Tak minęło 7 lat aktywnych działań  w Rowerowym Szczecinie na rzecz poprawy miejskiej infrastruktury rowerowej. 

Naszym kolejnym etapem w życiu był Słupsk, który miał być tymczasowym przystankiem, a zostaliśmy tam ponad cztery lata. Do naszej trójki dołączyły kolejne dzieci. Z aktywnej działaczki przeobraziłam się w mamę trójki maluchów, która wylądowała w obcym mieście – bez rodziny i znajomych. Bardzo szukałam kontaktu z lokalną społecznością. Ten pobyt uświadomił mi, że dorosły człowiek potrzebuje połączenia z innymi ludźmi, aby móc wzrastać. Bez wspólnoty, z którą możemy nawiązać relacje, trudno jest znaleźć w sobie siłę w codziennym życiu.

Pewnego razu fizjoterapeuta, który badał naszego synka, zwrócił mi uwagę, żebym sprawdziła jeszcze u niego zaburzenia integracji sensorycznej. W diagnozie dostaliśmy listę wskazówek, które mogły nam i jemu przede wszystkim, pomóc w codziennym funkcjonowaniu. Gdy na świecie pojawił się drugi syn, a natężenie emocji w domu sięgało zenitu, jeszcze raz wróciłam do tej listy. Przeczytałam ją punkt po punkcie, dochodząc do wniosku, że próbowaliśmy już prawie wszystkiego. Została nam jeszcze jedna rzecz, której nie próbowaliśmy  – kołdra sensoryczna. Ze skrawków materiałów, które znalazłam w domu, i piasku znad morza uszyłam pierwszą kołderkę obciążeniową. Moje dziecko w ciągu jednej nocy pod tym magicznym nakryciem wyciszyło się – synek obudził się wyspany, wypoczęty, z pokładami niespotykanej wcześniej energii do samodzielnej zabawy.  

W tamtych czasach o zaburzeniach integracji sensorycznej i kołderkach obciążeniowych w Polsce nie mówiło się zbyt wiele. Znajomi czy rodzina, słuchając jak entuzjastycznie wypowiadam się na temat kołdry i jak u nas podziałała, patrzyli na mnie sceptycznie. Trudno było im uwierzyć, że kołdra może wpływać na układ nerwowy. To bardzo mnie zmotywowało do stworzenia strony kolderkowelove.pl, by szerzyć wiedzę na temat kołder sensorycznych. Moją misją jest zwrócenie uwagi rodzicom, żeby nie czekali aż dojdą do ściany (tak jak ja) z zakupem kołdry obciążeniowej, tylko na równi traktowali je jako uzupełnienie  terapii.

W momencie, gdy mieliśmy wracać ze Słupska do Szczecina, w Polsce wybuchła pandemia. Zostałam zamknięta w domu z małymi dziećmi. Czułam narastający niepokój i niemoc, a końca ograniczeń nie było widać. Wiedziałam, że jeżeli nie zacznę czegoś robić dla siebie – zginę. Na małej, amatorskiej maszynie do szycia tworzyłam kolejne kołdry. Zaczęłam prowadzić sklep internetowy. Trzy miesiące zamknięcia starałam się przekuć w coś dobrego. Chciałam wziąć za siebie odpowiedzialność i być sprawcza. Słuchałam też wielu podcastów – jedne zadbały o moje zdrowie psychiczne,  a inne podciągnęły biznesowo i ukierunkowały w jaki sposób mam prowadzić biznes. W jednym z nich usłyszałam zdanie – aby nie czekać, nie rozkminiać, tylko sprawdzać działając tu i teraz. Motto “progres, a nie perfekcja” stało się dla mnie bardzo ważną wskazówką. 

Po powrocie do Szczecina miałam już sieć klientów, dla których szyłam. Wydawało się, że interes idzie w dobrym kierunku. Gdy wszystko zaczynało wracać do normy, wydarzył się krach – przez włamanie hakerskie utraciłam dostęp do profili firmy w mediach społecznościowych. Facebook był wówczas moim głównym kanałem komunikacji z klientami. Nie wiedziałam, jak do nich dotrzeć, ale nie wpadłam w panikę. Wciąż powtarzałam sobie, żeby wykorzystać ten trudny czas najlepiej, jak potrafię. W okresie, kiedy nie miałam żadnych zleceń, skupiłam się na rozwoju. Stworzyłam od podstaw nową stronę i konto w mediach społecznościowych. Mogłam płakać i czekać na cud, ale doświadczenia pandemiczne nauczyły mnie, że każdy problem pojawia się w życiu po coś. 

W grudniu 2021 roku osiągnęłam rekordową sprzedaż. Żeby móc zrealizować wszystkie zamówienia przed Bożym Narodzeniem, zaangażowałam do pomocy całą rodzinę. Mimo obiektywnego sukcesu, wciąż musiałam walczyć z tzw. syndromem oszusta i wątpliwościami, że moje produkty mogą się komuś podobać. Starałam się uciszyć wewnętrznego krytyka. Dzisiaj ludzie pytają mnie często, dlaczego nadal sama szyję kołderki. Mogę powiedzieć, że w pewnym sensie to dla mnie wciąż autoterapia.

Mając dzieci, łatwo wpaść w niemoc. Tak też stało się ze mną – w pewnym momencie zatraciłam samą siebie. Na szczęście w dość trudnym momencie życia udało mi się wzbudzić w sobie zew walki, który towarzyszył mi przez całe życie. Zawsze szukałam inicjatyw, które miały pomóc lokalnym społecznościom, innym ludziom. Wszystkie doświadczenia związane z wolontariatami i działalnością w stowarzyszeniu przydały mi się, gdy w kryzysie zdecydowałam się pomóc samej sobie i otworzyć własną firmę. Czasy, kiedy działałam w organizacjach społecznych, nauczyły mnie, że zmiana nie przychodzi od razu. Warto zaufać sobie, nie bać się porażek i działać, nawet jeśli wydaje nam się, że jesteśmy dalecy od ideału. Progres, nie perfekcja. Jeśli zakładasz swój biznes i przez miesiąc nie dostajesz żadnego zlecenia, nie poddawaj się. Wykorzystaj ten czas na rozwój. Na zrobienie czegoś, co wymaga zaangażowania i nie przynosi realnego dochodu, ale daje inną wartość. Dzięki takiemu nastawieniu udało mi się rozwinąć firmę w pandemii, z trójką dzieci u boku. Wciąż drzemie we mnie dusza wojowniczki. 

 

Joanna Bylińska,

Kołderkowelove

* Opowieść Joanny powstała dzięki aukcji Kobiet Poznania na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Aukcję wygrała siostra bohaterki, która wylicytowała dla niej możliwość podzielenia się swoją historią. 

 

Poznaj więcej historii

WEWNĘTRZNY IMPULS

WEWNĘTRZNY IMPULS

„Bez względu na sytuację, w jakiej człowiek się znajduje, wychowywanie się w domu, w którym jest alkoholik, zawsze pozostawia jakąś traumę. Problem mojego taty z alkoholem mocno zdefiniował mój dom rodzinny.
Odskocznią od tych problemów był dom moich dziadków. Ten czas, spędzony z babcią i ciociami, dał mi nowe spojrzenie na definicję domu, spędzania czasu razem.

Dziadkowie mieli na strychu mnóstwo starych przedmiotów – przeróżnych ubrań, garnuszków… Targałam to wszystko na podwórko, tworząc swoje teatry, scenariusze zabaw. Potrafiłam bawić się tak godzinami.

W czasach mojego dzieciństwa nie było spektakli, w których to aktor wychodzi do widza. Pamiętam, jak podczas przedstawień, jako mała dziewczynka, czułam, że parzy mnie krzesło – marzyłam, aby wejść na scenę, współdzielić tę przestrzeń ze wszystkimi. To wynikało z głębokiej chęci współtworzenia tego, co oglądałam. Teraz – tworząc ​Warsztaty Agaty​- po latach mogłam spełnić swoje najskrytsze marzenie. Ale zanim to się wydarzyło, przeszłam wiele krętych dróg.

W liceum byłam śmiertelnie zakochana w chłopaku, który na studia wybierał się do Poznania. I tak, zamiast spełnić swoje marzenia o studiach aktorskich we Wrocławiu, zdałam na prawo na poznańskim UAM. Po ukończeniu studiów zaczęłam pracę jako prawnik, najpierw w Wojewódzkim Urzędzie Pracy, później w biurze leasingowym, aż nastał 1996 rok, kiedy w Polsce rozpoczął się ​boom ​na rozwój sieci komórkowej. Najpierw otrzymałam stanowisko koordynatorki, a później – pierwszego prawnika w dziale technicznym w firmie telekomunikacyjnej, która była wówczas w Polsce pionierem w tej dziedzinie.

Byłam takim trybikiem w korporacyjnej maszynie. Ale moje naturalne kompetencje okazały się tak sprzeczne z tymi korporacyjnymi, że z czasem zaczął narastać we mnie bunt, potrzeba pewnej samodzielności zawodowej. Nie potrafiłam ograniczyć się do „garsonkowej” twarzy.

W tym czasie poznałam mojego przyszłego męża. Oboje bardzo chcieliśmy zostać rodzicami, jednak szybko dowiedzieliśmy się, że ze względów zdrowotnych pozostaje nam tylko pomoc medyczna, metodą i​n vitro​. Miałam wówczas 38 lat, nie było za dużo czasu na wielkie analizy. Oboje mieliśmy podobne podejście: że to jest nasz najważniejszy cel, więc robimy wszystko, co tylko się da, żeby dać szansę tej metodzie. Przez kolejne miesiące przeszliśmy całą procedurę – od stymulacji hormonalnej po punkcje. Druga próba okazała się dla nas szczęśliwa – z niej urodził się nasz pierwszy syn – Wojtuś. Niecałe dwa lata później, tą samą metodą, przyszedł na świat nasz drugi syn – Jakub.

Im byłam starsza, tym bardziej potrzebowałam wglądu w siebie, w samorozwój. Byłam uczestniczką chyba wszystkich możliwych warsztatów dla kobiet. Tak wróciłam po latach do tańca i – będąc mamą dwójki małych dzieci – zaczęłam prowadzić zajęcia dla innych mam i ich pociech. Zależało mi, aby był to czas, który rodzic może spędzić z dzieckiem. Dotychczas na rynku były dostępne głównie zajęcia w ramach tzw. „przechowalni”. A mnie nie o to chodziło.

Zaczęłam rozszerzać zajęcia o warsztaty dla rodziców z dziećmi.
Na początku to były naprawdę małe grupy – po dwójce, trójce dzieci. Z czasem zmieniały się proporcje – coraz więcej mam chciało przychodzić ze swoimi maluchami na wspólne zajęcia. Tak zaczęło to powoli rosnąć.

Tworząc dziecięce warsztaty, mogłam po wielu latach spełnić marzenie o teatrze, w którym wszyscy są czynnymi uczestnikami przedstawienia. Zaczęłam uświadamiać sobie, że – skoro ja miałam takie pragnienia w dzieciństwie – może takich osób jest więcej. Klientki, które do mnie przychodziły, czasem więcej wynosiły z tych zajęć, niż ich roczne pociechy. A przede wszystkim okazało się, że takich osób jest więcej, bo tak naprawdę my wszyscy jesteśmy do siebie podobni.

Początki ​Warsztatów Agaty​wiązały się z moim całkowitym zaangażowaniem oraz wiecznym niepokojem o utratę choćby jednego klienta. Przyszedł moment, kiedy – dla dobra rozwoju firmy – musiały zacząć je prowadzić także inne osoby. To był cały proces, w którym musiałam nauczyć się, że nie zawsze wszystko musi być „po mojemu”.

Dwa lata później, kiedy mieliśmy dwadzieścia grup, ja sama prowadziłam już tylko dwie. Dla mnie to był ogromny sukces – dać tym warsztatom żyć swoim życiem. Udało nam się wspólnie z dziewczynami zbudować miejsce, z którego jesteśmy dumne. Ale jak się podniesie poprzeczkę, to trzeba wiecznie skakać nad kolejnymi. Kiedy zaś zaczyna nas roznosić energia, zrodzona z lęku, że nie możemy stać w miejscu, to to jest cienka granica, za którą czai się upadek.

Po sukcesie warsztatów na ul. Lodowej zaadaptowałam na nie ogromny lokal w Galerii Malta w Poznaniu. Przygotowanie tego miejsca do pracy na pełnych obrotach wymagało ode mnie ogromnego zaangażowania – robiłam to, wiedząc, że każde miejsce musi na siebie zapracować. Harowałam praktycznie siedem dni w tygodniu, a w efekcie nieraz zdarzało się, że wracałam do domu zalana łzami ze zmęczenia. I dopiero czas niepokoju przedpandemicznego na początku tego roku okazał się dla mnie zbawienny.

W przededniu podpisania umowy wynajmu lokalu na dalszą współpracę dowiedziałam się, z jakimi dodatkowymi kosztami wiązałoby się dalsze utrzymanie tego miejsca. Nastroje pandemiczne coraz bardziej narastały, więc intuicja podpowiedziała mi, by nie podpisywać dalszej umowy.

Z jednej strony pandemia zmiotła nas finansowo, długo nie mogliśmy się z tego dołka wykaraskać. Ale uświadomiła mi też, że każdy musi mierzyć siły na zamiary. I nie jesteśmy sobie w swojej sile równi. Uświadomienie sobie tego daje prawdziwą ulgę. Pozwólmy sobie na to.

W tej chwili zaczynamy nowy etap działania. Przetrzymaliśmy ten czas, przeorganizowaliśmy pracę, pojawiły się nowe pomysły na wykorzystanie warsztatów w innej formie. I znowu jestem na pierwszej linii frontu, kiedy wydaje się, że ten pandemiczny czas może nas zmieść pod ziemię, a trzeba jakoś się utrzymać na powierzchni.

Kiedyś ktoś mi powiedział, że osoby, które są na pierwszej linii frontu, muszą nauczyć się przeczekiwać. Kiedy wszystko się wali, trzeba opracować strategię, obserwować rozwój wypadków i czekać na ten właściwy moment do działania.

Powoli dostrzegam, że potrafię już działać zza kulis, dając działać innym – i będąc jednocześnie obok. To jest właśnie cecha wieku dojrzałego albo powiedziałabym raczej – kobiety dojrzałej.

Moja historia nauczyła mnie, że nie należy ignorować wewnętrznych impulsów. Zawsze warto zrobić pierwszy krok, upewniając się, że ma się za co chwycić. Człowiek powinien się przygotować na porażkę, właśnie w takim sensie, żeby zadać sobie właściwe pytanie: „​​czy mam za co chwycić?”. Niezadawanie sobie szczerych pytań jest gorsze niż porażka związana z tym, że się nie podjęło próby.

Czasem te emocjonalne fronty są dużo bardziej kosztowne niż realne działania, które wydają nam się z jakiegoś względu „straszne”. Warto umieć też mówić o swojej niedoskonałości i niewystarczalności. To jest ogromna ulga, która pozwala iść dalej.”

Agata Nowaczyk-Łokaj

FOT. Prywatne archiwum bohaterki

ILE DAJE NAM WSPARCIE

ILE DAJE NAM WSPARCIE

“Kiedy myślę o swoim dzieciństwie, widzę moją mamę, która od małego inspirowała mnie słowami, że niezależnie od tego, jak w życiu jest źle, z każdego doświadczenia można wyciągnąć dobre rzeczy. 

Od zawsze byłam artystyczną duszą. Udzielałam się wszędzie, gdzie tylko mogłam – od kółek zainteresowań w szkole po występy na scenie. 

Jako nastolatka  zarabiałam swoje pierwsze pieniądze, śpiewając. Śpiew był zawsze moim pierwszym punktem zaczepienia. To doświadczenie dało mi odwagę, aby spróbować swoich sił w czymś zupełnie nieznanym. I tak jako młoda, niespełna dwudziestoletnia dziewczyna, z głową pełną wizji, jak powinna wyglądać jej firma, otworzyłam prywatny żłobek w Poznaniu. 

Przygoda, która trwała dwa lata, zmieniła moje życie o 180 stopni. Przyszedł jednak czas, kiedy każdego dnia płakałam w poduszkę – i wtedy poczułam dobitnie, że trzeba się z tego wycofać. Nie byłam po prostu zmęczona, byłam całkowicie wypalona. Okazało się, że młody, artystyczny duch nie wystarczy do spełnienia marzeń. 

Miałam dwadzieścia jeden lat, gdy przeprowadziliśmy z narzeczonym tę decydującą rozmowę o sprzedaniu firmy. Poczułam wielką ulgę, że naprawdę możemy zacząć od nowa. Po doprowadzeniu transakcji do końca wyjechaliśmy za granicę. Zaczynaliśmy od zera, bez znajomości języka, kogokolwiek na miejscu. Pracowałam siedem dni w tygodniu, od rana do wieczora.

Znasz to uczucie, kiedy próbujesz udowodnić sobie, że jesteś w stanie przełamać swoje bariery, pomimo przeżytej porażki, której wspomnienie jak zły sen wciąż tkwi w twojej głowie? Człowiek takie pułapki umysłu rozpoznaje dopiero po czasie.  Po roku, kiedy podszkoliłam język, zaczęłam awansować i budować powoli swój zespół. Po pięciu latach byłam już jego kierownikiem. Planowaliśmy zostać za granicą dłużej, ale informacja, że jestem w ciąży zmieniła diametralnie nasze plany. Podjęliśmy szybką decyzję – wracamy do Polski, do domu.

Dla mnie powrót do kraju był jednym z najszczęśliwszych dni mojego życia. Dzisiaj, kiedy czytam na różnych forach o rozterkach osób, które wahają się, czy po latach wracać, mówię zawsze: chodźcie; będzie dobrze. Znam to uczucie, kiedy tęsknisz, czujesz, że nie jest to twoje miejsce na ziemi, a serce ciągnie do Polski. Nieważne, jak bardzo ludzie by narzekali na życie w Polsce, dla mnie jest tu pięknie. 

Zawsze mówiłam, że nie będę typową “matką Polką”. Dzisiaj mogę się śmiać z tych deklaracji. Dla mnie – osoby, która potrafiła być w kilku miejscach naraz – zostanie mamą stanowiło prawdziwy szok. Nie mogłam się w tej nowej sytuacji odnaleźć. Zamknięcie w domu z niemowlakiem, z którym nie dawałam sobie rady, okazało się trudniejsze, niż mogłabym sobie wyobrazić. Przechodziłam depresję poporodową. 

Moja mama i przyjaciele pierwsi zauważyli, że źle się ze mną dzieje. Przychodzili, odwiedzali, żeby chociaż pobyć ze mną. Tak naprawdę to właśnie o tę obecność najbardziej w tym wszystkim chodziło. Zgłosiłam się również po pomoc do psychologa. Na pierwszej wizycie zapytano mnie, czy było coś szczególnego w moim życiu, co bardzo lubiłam robić. To zawsze były śpiew i pisanie. Na próby i koncerty nie byłabym w stanie jeździć, ale pisać mogłam zacząć od razu. I tak stworzyłam blog “Matka Polka na propsie”. Jak mi to pomogło!

Pierwszy post był właśnie o samotności. Z kolejnymi wpisami zaczęło zgłaszać się do mnie coraz więcej kobiet. Po lekturze moich postów pisały: „Aśka, dziękuję, że to napisałaś, bo ja czuję to samo, a nikt mnie nie rozumie”. Miałam ciarki, jak to czytałam.

Zaczęłam z czasem organizować spotkania z młodymi mamami w moim rodzinnym mieście. Dla mnie to była totalna odskocznia: przełom w moim życiu. 

Pewnego dnia znalazłam ogłoszenie o warsztatach Dress For Success Poland. Wysłałam swoje zgłoszenie. To było niesamowite odkrycie, że tu w Polsce można spotkać tyle wspierających kobiet i wziąć udział w inicjatywie, która potrafi wyprowadzić uczestniczki na prostą po najróżniejszych życiowych perypetiach. 

Każdej z uczestniczek dobierano po programie mentorkę, z którą mogliśmy się spotykać i porozmawiać o ponownym wejściu na rynek pracy. Moją mentorką została Dorota Krajewska-Roszyk. Przed spotkaniem poprosiła mnie, abym spisała wszystkie pomysły na biznes, jakie przychodzą mi do głowy. Przyszłam więc na spotkanie z całym zapisanym notatnikiem. Dorota powiedziała mi wtedy bardzo mądre zdanie: wykorzystaj zasób, który już masz. Jeżeli umiesz szyć, może warto postawić właśnie na tę umiejętność. 

Po warsztatach trafiłam na kolejną wspaniałą inicjatywę: Poznań Mentoring Walk. Tam dobrano mnie z kobietą-rakietą: Agatą Habel, która uświadomiła mi kolejną ważną rzecz: jeżeli moja mama jest krawcową i szyła całe życie, to warto, żebyśmy stworzyły coś razem. Usłyszałam: wykorzystajcie więź na rzecz wspólnej inicjatywy. Przez pierwszy rok działalności szyłyśmy na zmianę na trzydziestoletniej maszynie do szycia, w dwupokojowym mieszkaniu.

Niesamowicie było obserwować mamę, w którą wstąpił nowy duch. Inicjatywa, jaką było otwarcie działalności PROPS z torebkami, zawierającymi personalizowane, odręczne kartki, stała się dla nas obu rewolucyjnym doświadczeniem. Po pięciu latach rozłąki mogłyśmy teraz codziennie realizować wspólnie jeden cel.

Pamiętam, jak pół roku po otwarciu sklepu okazało się, że nie jesteśmy w stanie realizować na czas zamówień – tyle ich było.

Dotychczas cała nasza działalność bazowała na współpracy z najbliższymi – mąż pomagał kroić, mama – szyć. Okazało się jednak, że musimy zatrudnić osobę z zewnątrz. W firmach rodzinnych panuje specyficzna zbiorowa odpowiedzialność. Dzielimy ją na wszystkich członków. Kiedy zaczynasz zatrudniać osoby z zewnątrz, zdajesz sobie jednak sprawę z dodatkowej odpowiedzialności. Dla mnie to był zupełnie nowy etap. 

Ten rok jest dla nas wyjątkowy – z każdym miesiącem bijemy kolejne rekordy sprzedaży.

Jesteśmy świeżo po drugich urodzinach PROPSA. Tego dnia przyszły do nas wszystkie moje mentorki, pierwsze klientki, które były z nami od początku. Dla mnie to był dzień pełen wzruszeń – i moment, kiedy pomyślałam: „Asia, to, co robisz, jest super”. Dostaliśmy tego dnia mnóstwo kartek. Okazało się, że słowa, które dołączamy naszym klientkom do każdego zamówienia, wróciły ze zdwojoną siłą. Pokazuje to, jak bardzo wsparcie ludzi, a w szczególności – kobiet, zmienia życie. Przebywanie z osobami, które cię wspierają, to pierwszy krok do sukcesu i spełnienia. Jestem ogromnie wdzięczna za ten czas. 

Gdy otwieraliśmy PROPS, mówiłam: „byle przetrwać rok”. Tak bardzo bałam się po doświadczeniu ze żłobkiem, że znowu zawiodę. Wciąż uczę się, aby te płochliwe myśli wyrzucić z głowy i dążyć w stronę nowych, lepszych doświadczeń. 

Moja historia pokazuje, że warto podnosić się z upadku. Dlatego, droga Czytelniczko, uwierz w siebie, a poznasz swoją moc”.

Joanna Gacek-Sroka

FOT. Miłosz Janek Nowak @emjoten

 

INSPIRUJĄCA CODZIENNOŚĆ

Zawodowi muzycy najczęściej pochodzą z rodzin, które od wielu pokoleń miały muzyczne zainteresowania. W mojej historii jest zupełnie na odwrót. Czasami wydaje mi się, że to nie ja wybrałam muzykę, ale muzyka wybrała mnie. 

Chociaż jestem jedynaczką, rodzice starali się, abym nigdy nie czuła się pępkiem świata. Uczyli mnie wartości związanych ze społecznym zaangażowaniem, bycia wśród ludzi i dla ludzi. Od samego początku muzyka była dla mnie darem, którym chciałam się dzielić z innymi.

W przedszkolu, dzięki temu, że mama i nauczyciele zauważyli mój dryg do muzyki, zaczęłam uczęszczać na zajęcia muzyczno-taneczne. Mając niespełna pięć lat postrzegałam już siebie jako muzyka i rozpoczęłam przygotowania do nauki w szkole muzycznej. W wieku 11, 12 lat tworzyłam już pierwsze kompozycje, które zapisywałam. Trafiłam wówczas na wspaniałą nauczycielkę – Magdalenę Cynk, dzięki której uczestniczyłam już w pierwszych koncertach kompozytorskich i rozwinęłam swój talent.

Wykonanie pierwszego koncertu na fortepian, zainspirowanego muzyką podhalańską, odbyło się w 2001 roku. Emocje sięgały zenitu, bo sama grałam ten utwór. Stres i podekscytowanie mieszały się z zaciekawieniem, jak zostanie on odebrany. Pamiętam te doznania, jakby to było wczoraj. Co ciekawe, po wielu późniejszych występach, w przeróżnych miejscach na świecie, emocje wciąż pozostają te same.

Jako nastolatka bardzo chciałam zobaczyć, jak to jest żyć nie tylko muzyką. Zdecydowałam się kontynuować naukę w liceum ogólnokształcącym i jednocześnie uczęszczałam popołudniami na dodatkowe zajęcia w szkole muzycznej. 

To był bardzo wymagający okres – szybko musiałam się nauczyć, jak łączyć dwa różne „światy”. Ten czas bardzo mnie ukształtował i utwierdził w wyborze dalszej ścieżki edukacji. Mając kilkanaście lat, miałam dużą determinację i chciałam sama zdecydować, co chcę dalej zrobić ze swoim życiem. Pomimo wielu głosów, że wybieram bardzo niepewny kierunek studiów, byłam przekonana, że robię dobrze i że warto zawalczyć o swoje muzyczne marzenia. 

W trakcie ostatniego roku studiów kompozytorskich na Akademii Muzycznej w Poznaniu wyjechałam na roczną wymianę studencką do Wiednia. Czas płynął bardzo szybko i po dwunastu miesiącach czułam, że jeszcze nie chcę wracać do Polski. Kolejny rok spędziłam uczęszczając na studia podyplomowe na Universität für Musik und darstellende Kunst w Wiedniu pod kierunkiem prof. Reinharda Kargera. To doświadczenie okazało się kluczowe dla ostatecznego wyboru, na co tak naprawdę chcę postawić w muzyce.

Zawód artysty ma to do siebie, że najlepiej odnajdują się w nim ludzie, którzy potrafią znaleźć w sobie pokorę względem tego, co robią. Nie zrażać się, kiedy przychodzi gorszy czas. Trzeba być na niego po prostu gotowym. Myślę, że to jest największym wyzwaniem dla kompozytora – żeby nie tracić nadziei, kiedy nie wszystko idzie po naszej myśli. Żeby nie rezygnować ze swoich pomysłów. Samozaparcie jest w tym zawodzie niezbędne. Kiedyś mówiło się, że kompozytor to męski zawód. Poznań obala ten mit. Statystycznie najwięcej w Polsce kompozytorek mamy właśnie w Poznaniu.

Macierzyństwo mocno zmieniło moje podejście do codzienności. Nie ma co oszukiwać, że moje życie wygląda tak jak dawniej, ale prawdziwe szczęście nigdy nie jest łatwe. Im więcej spraw mam do pogodzenia, tym więcej determinacji znajduję w sobie. Uczę się ustalania priorytetów, działania w twórczym chaosie. Przypominają mi się czasy, gdy łączyłam naukę w dwóch szkołach czy dwa kierunki studiów – teraz godzę role mamy i czynnego zawodowo kompozytora. Doświadczenie macierzyństwa mocno mnie wzbogaciło, również twórczo. Po urodzeniu synka, kiedy miał trzy miesiące, stworzyłam suitę na puzon, inspirowaną baśniami Andersena. 

Jest dużo prawdy w powiedzeniu, że osoby wokół nas kształtują naszą przestrzeń.

Mojego męża, który jest puzonistą, poznałam na pierwszym roku studiów, podczas prób grania mojego utworu. Wzajemnie się inspirujemy. Mąż jest moją muzą i stał się bodźcem do powstania wielu utworów na puzon. 

Inspiracja najczęściej przychodzi do nas z codzienności, dlatego warto słuchać, co się wokół nas dzieje. Ostateczna decyzja, co z tym zrobimy, zawsze zależy od nas i według mnie warto wziąć za nią odpowiedzialność. Nie mogę powiedzieć, że walka o swoje marzenia jest łatwa i przyjemna. Trzeba przejść przez wiele trudnych emocji, by w końcu poczuć wolność bycia sobą, zawsze i wszędzie.“

Ewa Fabiańska-Jelińska

FOT. Ksenia Shaushysvili

 

PYTANIA I ODPOWIEDZI

PYTANIA I ODPOWIEDZI

„Lubię się zatrzymać, być refleksyjna. Wtedy bardziej czuję, czego potrzebuję, co jest ważne, jakie mam w sobie pytania. Czasami na odpowiedź trzeba czekać bardzo długo.

Pochodzę z małego miasteczka, z rodziny przedsiębiorczej czyli takiej, w której rodzice, choć zawsze ciekawi świata, odważni i mądrzy, pracowali od świtu do nocy we własnej firmie. Dorastałam w przekonaniu, że jak jest problem, to trzeba szukać rozwiązania i się nie poddawać. Któregoś dnia, gdy miałam jedenaście lat, zabrakło cukru w rodzinnej cukierni i produkcja stanęła w miejscu. Nie wiedziałam, że potrzebujemy go z tonę. Poszłam do najbliższego sklepu i kupiłam tyle cukru, ile byłam w stanie udźwignąć. Przedsiębiorczość, którą obserwowałam, mnie również napędzała do znajdowania nowych pomysłów. Może dlatego później tak bardzo zainteresowałam się tym tematem.

Od dziecka marzyłam, żeby robić wywiady. Właściwie od momentu, kiedy pierwszy raz zobaczyłam w telewizji Tomasza Lisa. Fascynowała mnie jego praca i odkrycie, że istnieje taki zawód jak dziennikarstwo. W pokoju stworzyłam studio, w którym na kasety nagrywałam własne audycje. Wyobrażałam sobie, że przeprowadzam wywiady. Wszystko wymyślałam – stworzyłam w tamtym czasie wiele ludzkich historii. Ale marzenia nie zawsze idą w parze z wiarą we własne możliwości. Nie widziałam dla siebie szansy w dziennikarstwie – zabrakło otwartości na pójście pod prąd.

Wylądowałam na pierwszych lepszych studiach zaocznych w Poznaniu i poszłam do pracy. Sprzedawałam torebki, usługi telefoniczne, chodząc od domu do domu, reklamy przez telefon, aż wreszcie trafiłam do banku, gdzie spotkałam mentorkę, Jolę Latuszewską – pierwszego mądrego szefa. Ona mnie nauczyła wszystkiego. Pamiętam jej cierpliwość, otwartość, mądrość i umiejętność patrzenia na rzeczywistość z wielu perspektyw. Zawsze dawała mi szansę. “W finansach” spędziłam niemal dziesięć lat. Zdobywałam kolejne szczeble kariery w instytucjach bankowych. Szło mi świetnie, ale znienacka przyszedł kryzys i wypalenie zawodowe. Z tamtego czasu pamiętam głównie okropny ból głowy, zmęczenie i szum w uszach.

Rzuciłam pracę i zatrzymałam się. Ciągłe kołatało mi w głowie pytanie, co tak naprawdę chcę w życiu robić? Przestałam lubić siebie w takiej wersji, w której rano idę do pracy, odbijam kartę, by następnie zapomnieć, czym się zajmowałam. Jednak życie po swojemu i znalezienie siebie nie jest łatwe. Wyjście z ram myślowych i wyobrażeń, jakie mają o nas inni, to bardzo trudny i złożony proces. Żeby wiedzieć, co chcemy dalej ze sobą począć, potrzebujemy gotowości do zmiany i umiejętności zadawania sobie pytań, czy to, co robimy, jest dla nas dobre.

Odchodząc z korporacji, zaczęłam pisać bloga Nakawie.pl, tworzyłam wywiady o biznesie i przedsiębiorczości. Tym razem nie wymyślałam rozmówców – byli prawdziwi. Ruszyłam w podróż po Polsce, aby dowiedzieć się, jakie są doświadczenia twórców największych polskich marek: Ireny Eris, Piotra Voelkela, Rafała Brzoski, Teresy Mokrysz, Wojciecha Kruka, Solange Olszewskiej. Te rozmowy i poszukiwania podsumowałam wydając książkę „Twarze polskiego biznesu”. Od tamtej pory zrobiłam setki wywiadów, spotkałam niezwykłych ludzi jak prof. Andrzej Blikle, Julia Izmałkowa czy Marzena Jankowska, nazywana polską Brené Brown. Nawiązałam kontakt  z Richardem Bransonem czy Yuvalem Noah Hararim. Poznałam tych, których poznać chciałam, ale początki były bardzo trudne.

Z nagranych rozmów spisywałam słowo w słowo, nie wiedząc, jak właściwie redagować teksty. Pod opublikowanymi wywiadami na blogu pojawiały się komentarze, że powinnam bardziej uważać na to jak piszę, że popełniam błędy i nie jestem profesjonalistką. Potem czytałam wulgarne komentarze pod swoimi tekstami w tzw. dużych mediach, np. Onet.pl czy gazeta.pl. Parę lat temu nie mówiło się tyle o tym, że krytyka czy hejt w sieci boli i niszczy człowieka, że to wcale nie jest konstruktywne i pomocne. Dlatego doceniam wszystkich tych, którzy wtedy mnie wsparli i wzmocnili. Gdy uczysz się nowego zawodu, popełniasz wiele błędów. Ważna jest mentalna gotowość do porażki oraz ćwiczenie elastyczności psychicznej i budowanie własnej wartości, nie tylko na bazie dokonań zawodowych. Szukanie swojej drogi kosztuje, ale to, że umiemy marzyć potrafi utrzymać nas w nadziei na lepsze jutro.

Odchodząc z korporacji nie wiedziałam, że przestój zawodowy, który nadszedł, gdy skupiłam się na uczeniu się pisania, będzie aż tak trudny. Był moment, gdy chciałam się poddać i wrócić na etat. Wysłałam dwieście CV i nikt się do mnie odezwał, nikt nie chciał mnie zatrudnić. Nie poddałam się, głównie dlatego, że nie bardzo miałam wybór. Nauczyłam się znajdować swoich mentorów, szukać dobrych zespołów, utalentowanych ludzi, pracować z nimi i robić to, co kocham.

Dziś, po 7 latach, oprócz robienia wywiadów, pisania dla biznesowych redakcji (m.in. Forbes, Puls Biznesu, Harvard Business Review), współprowadzę agencję NewMoon. Zajmujemy się poszukiwaniem inwestorów, partnerów dla naszych klientów. We wszystkich swoich projektach współpracuję z twórcami biznesu, innowatorami, ale również z ludźmi idei i misji, z fundacjami, zajmującymi się kryzysem życia w bezdomności i osobami z niepełnosprawnościami intelektualnymi.

W dzisiejszym globalnym i coraz częściej cyfrowym świecie, możemy mieć wrażenie, że wszystko już wiemy na pewien temat, że znamy prawdę. Nagrałam setki wywiadów o biznesie i przywództwie, ale naprawdę przełomowe okazało się spotkanie Zofii Dzik – inwestora, innowatora, prezesa Instytutu Humanites, członka wielu rad nadzorczych spółek giełdowych. Zwróciła moją uwagę na to, jak bardzo wielowymiarową istotą jest człowiek, szczególnie gdy badamy obszar łączenia człowieka i technologii.  Nie możemy dążyć do nadmiernych uproszczeń i warto poświęcić czas na analizę wpływu określonych decyzji  na cały ekosystem, w którym żyjemy.

Każdego dnia słyszę, bez względu na to z kim rozmawiam, jak ważne jest poczucie wspólnotowości, własnej wartości i znalezienie sensu swojej obecności na tym świecie. Czasami jest tak, że spotyka się jedną osobę, która zmienia nasz świat. Takie mam doświadczenie po współorganizowaniu przez wiele lat konferencji popularno-naukowych TEDxPoznań. Gościliśmy tysiące osób, wybieraliśmy prelegentów, którzy dzielili się swoimi ideami. Wszyscy byli refleksyjni, mądrzy i w jakimś sensie szli zawsze pod prąd. Rozmowy i spotkania z ludźmi nauczyły mnie, że nie ma złych czy dobrych opowieści. Być może brzmi to banalnie, ale w każdej z nich może kryć się jedno wyjątkowe zdanie, które dla kogoś stanie się inspiracją, poruszy jego serce.”

Joanna Rubin

FOT. Jakub Wittchen

 

SZCZĘŚCIE SPRZYJA ODWAŻNYM

J: Kiedy miałam dziesięć lat, bardzo chciałam nauczyć się grać na pianinie. Nie miałam za grosz talentu muzycznego, ale mimo licznych skarg sąsiadów i rodzeństwa zatykającego uszy przy moim graniu, rodzice zachęcali mnie do dalszych prób. Powtarzali, że jeśli to jest moja pasja, powinnam móc ją realizować.

D: Zawsze chcieli dać nam to, czego sami nie mieli. Dlatego tak duży nacisk kładli na naszą edukację. Aby każda z nas miała możliwość rozwijania swoich zainteresowań.

J: Oboje przyjechali do Poznania poszukując dalszej, lepszej edukacji i pracy. Mając to doświadczenie, mocno nas zachęcali, żebyśmy w życiu były wyedukowane i przede wszystkim samodzielne. Wielokrotnie chęć nauki wyniesiona z domu była głównym motywatorem naszego dalszego rozwoju. Rodzice dawali nam też wolny wybór – mogłyśmy podejmować decyzje, ale musiałyśmy je przyjąć ze wszelkimi konsekwencjami.

J: Pracę w naszym domu rozumiano jako drogę do samodzielności. Nasz tata prowadził firmę zatrudniającą ponad sto osób, a pojęcie przedsiębiorczości było dla nas wartością przekazaną  nam w genach. Moja pierwsza praca związana była z firmą rodzinną. Ukończyłam na Politechnice Poznańskiej kierunek „Zarządzanie i Marketing” – ni to inżynieryjny, ni to ekonomiczny. Czułam się w połowie inżynierem, w połowie ekonomistą. Chciałam rozwijać się dalej, ale już w bardziej konkretnym kierunku, dlatego ukończyłam kolejne studia ekonomiczne. W firmie rodzinnej wiedza ekonomiczno-techniczna okazała się niezwykle przydatna. Zajmowałam się stroną marketingową, uwzględniając kwestie techniczne, związane z energetyką cieplną. Dzięki połączeniu dwóch umiejętności, było mi łatwiej zrozumieć procesy i dotrzeć do potencjalnych oczekiwań klienta. Tata miał nadzieję, że któregoś dnia przejmę i poprowadzę dalej rodzinny biznes. Zaczęłam go oswajać z myślą, że chcę się rozwijać w innym kierunku. Odbyliśmy wiele trudnych rozmów. Doszliśmy jednak wspólnie do wniosku, że odejście z firmy pozwoli mi przyjąć zupełnie inną perspektywę, której nie byłabym w stanie zobaczyć, zostając w jednym miejscu. Z takim przeświadczeniem – że idę się dalej rozwijać, nie czułam niepokoju, tylko ciekawość nowych wyzwań. I to się sprawdziło. Tak przez kolejne 10 lat współtworzyłam firmę FIBARO, zajmującą się automatyką domową.

D: Mnie zawsze fascynowała praca lekarza. I choć moja ścieżka edukacyjna skręciła w stronę prawa, to jednak właśnie prawo medyczne zawsze najbardziej mnie pociągało. Od czterech lat prowadzę własną kancelarię jako radca prawny, a przez ostatnie dwa lata byłam prawnikiem procesowym – średnio po sześć rozpraw w tygodniu, na terenie całej Polski. Praca ta była wymagająca, ale dała mi niesamowite doświadczenie w zawodzie.

D: Kiedy rok temu Asia przyszła do mnie z ideą stworzenia firmy zajmującej się eksperymentami dla dzieci w pudełkach, miałam przed oczami siebie w wieku szkolnym. Jako dziecko zapisywałam się w szkole na wszystkie możliwe kółka naukowe, które były dostępne. Na kółku chemicznym wykonywaliśmy różne eksperymenty, ale nigdy nie robiliśmy tego osobiście – byliśmy tak naprawdę biernymi obserwatorami. Do dziś pamiętam ten niedosyt po zajęciach i chęć, żeby samemu spróbować. Kiedy Asia podsunęła pomysł na SmartBee Club, przed oczami miałam właśnie te niespełnione, szkolne marzenia.

J: Myślę, że ten niedosyt wynikał z naszej rodzinnej fascynacji nauką. Pamiętam swój pierwszy eksperyment w szkole. Na lekcji fizyki opowiadano nam o prędkości dźwięku. Wpadłam więc na “genialny” pomysł, że przeprowadzę test w środowisku naturalnym, podczas przerwy lekcyjnej. Ustawiłam koleżankę 500 metrów dalej i chciałam zmierzyć, jak szybko mnie usłyszy. Oczywiście cała ta akcja była absurdem, ale tak wyglądały moje początki z eksperymentami naukowymi.

J: Kończąc pracę w FIBARO, chciałam stworzyć firmę, która będzie oddziaływać na zmianę rzeczywistości. Żyjemy w świecie, w którym technologia rozwija się wykładniczo i już nigdy nie będzie rozwijać się wolniej. Zgodnie z badaniami, w przeciągu najbliższych dwudziestu lat około 50% zawodów zniknie z powierzchni ziemi, z uwagi na to, że sztuczna inteligencja przejmie ich zadania. Dlatego już dzisiaj warto budować w dzieciach takie kompetencje, jak kreatywność i myślenie krytyczne. Ich połączenie z nowymi możliwościami technologicznymi spowoduje, że biorąc pod uwagę otoczenie, będą wiedziały jaką decyzję podjąć, aby uzyskać właściwy efekt.

D: Każdy biznes potrzebuje spojrzenia z różnych stron. To był jeden z powodów, dla których stworzyłyśmy razem firmę. Rozpoczynając wspólną działalność zaczynałyśmy od małego pokoiku i czterech osób, ale szybko wszystko nabrało tempa.

J: Poza lokalem zmieniła się również początkowa koncepcja firmy. Pierwotny pomysł dotyczył eksperymentów analogowych – chciałyśmy stworzyć centrum naukowe w pudełku. Jednak po tym, jak uczestniczyłam w warsztatach w Kalifornii, podczas których opowiadano o nowoczesnych technologiach i ich funkcjonowaniu w nauce, postanowiłyśmy wykorzystać ten aspekt. Chcemy, żeby nasze produkty odpowiadały na potrzeby jutra. Stoimy teraz przed największym wyzwaniem. Edukowanie ludzi w zakresie nowych technologii nie jest łatwe. Musimy całkowicie zmienić postrzeganie tego tematu – nie tylko przez dzieci, które łatwo przyswajają nową wiedzę, ale przede wszystkim przez rodziców i nauczycieli. Z jednej strony dążymy jako opiekunowie do tego, żeby ograniczać kontakt dzieci z nowymi technologiami, ale z drugiej strony musimy zauważyć, że jest on niezbędnym narzędziem ich dalszego rozwoju.

J: Chwile zwątpienia przychodziły, kiedy firma nie rozwijała się tak szybko, jak chciałyśmy. Albo pojawiały się problemy, które według nas nie powinny nawet zaistnieć. To były momenty, kiedy wiedziałyśmy, że musimy jeszcze mocniej działać, żeby osiągnąć nasz cel.

D: Trzeba było zebrać się w sobie i iść dalej. Dzięki takiemu podejściu stawiamy kolejne kroki. Wiedząc jaki jest nasz cel, jednocześnie słuchając rynku, możemy zmaksymalizować szansę na sukces.

J: W tzw. piramidzie uczenia się jest udowodnione, że po dwóch tygodniach pamiętamy aż 90% z rzeczy, które robiliśmy, a zaledwie 10% z tego, co czytaliśmy. Forma dobrania narzędzi powoduje, że efektywność nauki wzrasta. Mało kto pamięta każde prawo fizyki, którego uczył się na pamięć w szkole. Najistotniejsze bowiem jest zrozumienie procesów. Dlatego naszą misją jest nie przedstawiać praw do wykucia, tylko tłumaczyć otaczającą nas rzeczywistość.

D: Codziennie coś w firmie mnie zaskakuje. Ostatnio zastanawialiśmy się, jak długo leci kulka z katapulty. Z naszym fizykiem siedzieliśmy na dywanie i mierzyliśmy to zjawisko. Największym zaskoczeniem przy prowadzeniu własnego biznesu jest fakt, że musisz brać pod uwagę jego bardzo rozmaite aspekty.

J: Praca jest naszym największym motywatorem. Im jest jej więcej, tym bardziej jesteśmy zmotywowane.

D: Potrzebujemy nowych wyzwań, aby móc się dalej rozwijać. Nie ma rzeczy niemożliwych. Wszystko zależy od nas i naszego nastawienia.

J: Staram się powtarzać, że trzeba zawsze wierzyć w swoje pomysły i iść za swoim wewnętrznym głosem. Każda wątpliwość rodzi lęk, który hamuje nas w drodze do celu. Jest taka maksyma Aleksandra Wielkiego, którą zawsze mam z tyłu głowy: „szczęście sprzyja odważnym”. I tego się trzymamy każdego dnia.

Joanna Ossowska-Rodziewicz, Dorota Ossowska

FOT. Archiwum prywatne bohaterek

ZNAKI NA NASZEJ DRODZE

ZNAKI NA NASZEJ DRODZE

“Często spotykam się z opinią, że z osobami duchownymi nie można się dogadać. Nie każdy jest wierzący, spotykamy ludzi z różnymi doświadczeniami. Nie możemy zatem czekać w kościołach, aż ktoś do nas przyjdzie, sami musimy wyjść do innych – z takiej postawy biorą się dobre, boże rzeczy.

Wychowałam się w domu wielopokoleniowym. Głównie zajmowała się mną babcia. Dziadek uczył mnie jeździć na rowerze, zaznaczał na framudze drzwi, ile urosłam. Oboje odgrywali w moim życiu wyjątkową rolę. Rodzina bardzo chciała, abym kontynuowała tradycję i została prawnikiem. Cała moja edukacja krążyła wokół założenia, że po maturze pójdę prosto na studia prawnicze. Czułam jednak, że to nie jest do końca moja droga.

Kiedy miałam piętnaście lat podczas wakacji pojechałam na tzw. rekolekcje powołaniowe do Poznania, do sióstr serafitek, które opiekowały się dziećmi z niepełnosprawnościami. Uderzyło mnie, że poza siostrami podopieczni nie mieli nikogo. Wyjeżdżałam przepełniona chęcią pomocy – czułam, że to jest moje powołanie. Dla rodziców mój plan był jednak nie do przyjęcia. Mówili, żebym najpierw spróbowała dostać się na prawo. Miotałam się między racjonalnymi argumentami rodziny, a moim wewnętrznym głosem, który wołał mnie w zupełnie inną stronę. Na widok serafitek mieszkających niedaleko, potrafiłam przechodzić na drugą stronę ulicy, żeby odsunąć od siebie myśli o zakonie.

W klasie maturalnej czułam, że prawo to nie jest kierunek, który powinnam wybrać. Nie zdałam końcowego egzaminu i ostatecznie trafiłam na nowo otwartą specjalizację przy Studium Medycznym w Toruniu, moim rodzinnym mieście. Zaczęłam kształcić się jako pracownik socjalny. Bardzo się zaangażowałam i zobaczyłam, jak dużo mogę wskórać. Zajmowałam się wieloma sprawami i realnie pomagałam ludziom. Myślałam wówczas, że w habicie nie mogłabym tyle zdziałać. Myśli o zakonie wracały jednak jak bumerang i bardzo mnie to męczyło.

Pewnego dni opowiedziałam koledze o moich wahaniach. Powiedział mi wówczas jedno zdanie, które mną wstrząsnęło: „Bóg daje ci taki wielki dar, a ty go w błoto wyrzucasz?” – zmieniło ono moje dotychczasowe myślenie. To był moment przełomowy i podjęłam ostateczną decyzję o wstąpieniu do zakonu. Zrobiłam rodzinną naradę i śmiało zakomunikowałam, że to jest moja droga. Myślę, że cała moja rodzina zrozumiała, że dojrzałam wówczas do tej decyzji.

Mój przyjazd do zakonu był dość zaskakujący, nawet dla przełożonych. W drodze do domu prowincjalnego mieliśmy awarię samochodu. Wzięłam tylko teczkę i ruszyłam dalej pieszo. Po wypełnieniu dokumentów siostra zapytała, kiedy chciałabym przyjechać na stałe, a ja zdziwiona odpowiedziałam, że przecież już przyjechałam. Nawet nie pomyślałam, że trzeba się wcześniej umówić – po prostu pojawiłam się i jestem tutaj już 37 lat.

W 1999 powstał nowy kompleks zakonu, wybudowany przy wsparciu miasta. W założeniu miał zawierać również ośrodek rehabilitacyjno-sportowy. W umowie był zapis, że mamy określony czas na jego wybudowanie. W przypadku niedopełnienia tego warunku, stracilibyśmy budynek. Nie mieliśmy budżetu na ukończenie prac, więc pojawił się pomysł na założenie stowarzyszenia na rzecz osób niepełnosprawnych, które będzie zbierało potrzebne środki. W 2003 roku oficjalnie powołano do życia stowarzyszenie, a w 2007 roku zostałam dyrektorem tej organizacji oraz Domu Pomocy Społecznej dla Dzieci i Młodzieży.  W tym samym roku udało nam się dokończyć budowę ośrodka, ale wciąż brakowało pieniędzy na wyposażenie.

Opowiadam to jako dowcip, ale nie czekając pojechałam do Tulec pod figurę Matki Boskiej. Pomodliłam się, aby udało nam się uzbierać fundusze potrzebne na zakończenie ośrodka. Obok figury stoi kiosk. Od pracującej tam sprzedawczyni dostałam małą pocztówkę z wizerunkiem Matki Boskiej. Podając mi ją powiedziała, że Matka Boska wszystko potrafi załatwić. Po miesiącu otrzymałam telefon z informacją, że pewna firma budowlana, realizująca dużą inwestycję w Poznaniu, chciałaby nam przekazać darowiznę. Mieli taką zasadę, że po zakończeniu budowy w danym miejscu, przeznaczali pozostałe środki na wybrany cel charytatywny. Tym razem planowali ofiarować je je siostrom zakonnym, które prowadzą ośrodek dla dzieci z niepełnosprawnościami. Ktoś na górze nas wysłuchał. Z otrzymanych środków wyposażyliśmy cały ośrodek, wraz ze specjalnym basenem dla dzieci. Po wszystkim pojechałam do Tulec z powrotem, tym razem z wielkim bukietem róż, aby podziękować za ten mały-duży cud.

Nie był to zresztą jedyny cud na naszej drodze, który pozwalał doświadczyć, jak Bóg pomaga nam w prowadzeniu tego dzieła. Parę lat temu zepsuł się w ośrodku piec gazowy. Na zakup nowego nie mieliśmy wówczas pieniędzy. Po dwóch dniach do ośrodka przyszła osoba, która słyszała o naszym problemie i chciała się dołożyć do zakupu pieca. Pamiętam dokładnie, że nowy piec kosztował 4790 złotych. W kopercie było dokładnie 4800 złotych. Nie wiemy do dzisiaj, kto to był. Mam takie przeświadczenie, że Pan Bóg nas nigdy nie zostawi.

Marzyłam, aby to miejsce nie było tylko placówką realizującą podstawowe potrzeby. Zdaję sobie sprawę, że choć w nazwie jest „dom”, nigdy nie zastąpimy podopiecznym prawdziwego domu. Możemy jednak reagować na potrzeby. Tak było między innymi pięć lat temu, kiedy otrzymywałam coraz więcej telefonów ze szpitali z informacją, że noworodki z niepełnosprawnościami leżą na salach i nikt nie chce ich odebrać. Wszystkie domy pomocy społecznej, włącznie z naszym, przyjmowały wtedy dzieci od trzeciego roku życia – takie było rozporządzenie. Dzięki temu, że funkcjonujemy jako instytucja niepubliczna, zmieniliśmy regulamin i zaczęliśmy przyjmować najmłodsze dzieci, a ośrodek rehabilitacyjno-sportowy przekształciliśmy w rewalidacyjno-wychowawczy. Z dwunastu maluchów, które przyjęliśmy, dwójkę doprowadziliśmy do zupełnej sprawności intelektualnej i doczekały się adopcji. Pozostałą dziesiątkę udało nam się umieścić w rodzinach zastępczych.

Dzieci, które do nas trafiają, często nie miały szansy na zaistnienie w społeczeństwie. Wyjeżdżamy razem do kina, na pocztę, czy do banku, żeby poczuły, czym jest integracja społeczna. Największym jednak sukcesem jest dla mnie to, że nasi podopieczni z głęboką niepełnosprawnością nie czekają w pokojach, aż nauczyciele ze szkół specjalnych przyjdą do nich, tylko wyjeżdżają codziennie do szkoły. Dla nich to jest zupełnie inny świat: wyjście z czterech ścian na te parę godzin dziennie.

Postawiliśmy sobie za cel, żeby znaleźć metodę komunikacji, która pozwoli nam dotrzeć do naszych podopiecznych. Często słyszałam od ich rodziców, że zrobiliby wszystko, żeby się dowiedzieć, co boli ich dziecko. Największą barierą jest brak kontaktu werbalnego i trzeba dążyć do tego, żeby ją przełamać. Wychodząc naprzeciw takim potrzebom zainwestowaliśmy w różnego rodzaju piktogramy, urządzenia, które czytają z gałek ocznych, czytniki, dzięki którym dziecko może komunikować się z otoczeniem. Wystarczy znaleźć klucz do komunikacji i odkrywa się przed nami zupełnie inny człowiek – nowoczesne technologie nas w tym wspierają.

Jest taki trudny moment w życiu kobiety, kiedy ma trzydzieści parę lat i fizjologia daje sygnały, że to ostatni dzwonek, aby mieć dzieci. Myślę, że to jest czas kolejnej decyzji w życiu każdej siostry zakonnej – moment, w którym pojawiają się pytania, czy ja tu rzeczywiście mam być, czy to, że nigdy nie będę miała swojego dziecka, jest dla mnie dobrą decyzją. Gdy składamy swoje śluby, nie mamy doświadczenia i nie wiemy, ile będą nas one kosztowały. W małżeństwie też może pojawić się kryzys, a w klasztorze trudny czas u kobiet przychodzi najczęściej w wieku powyżej 35 lat. Nie jest to doświadczenie tylko życia zakonnego – każdy z nas staje przed tego typu dylematami, kiedy musi sam podjąć decyzję i po raz kolejny powiedzieć sobie dojrzałe „tak”.

Na przykładzie mojego powołania mogę powiedzieć, że człowiek potrafi długo odrzucać znaki na swojej drodze. Wiele osób jest powołanych, ale niekoniecznie chcą one odpowiedzieć na ten wewnętrzny głos, który jak bumerang do nich wraca. W którymś momencie trzeba się określić: “to jest właściwy wybór”. Czy to będzie małżeństwo, życie w pojedynkę czy życie konsekrowane – każde wymaga w pewnym momencie podjęcia decyzji. Nie da się odwlekać naszych spraw w nieskończoność. Każdy z nas ma swoją drogę, tylko ważne, żeby umiał właściwie odczytać na niej znaki i z odwagą tą drogą pójść. Nie można siedzieć z założonymi rękami, tylko trzeba działać. Każdemu Pan Bóg dał rozum, więc korzystajmy z niego tyle, ile możemy”.

Cecylia Barbara Belchnerowska

FOT. Archiwum prywatne bohaterki

 

 

W DOBRĄ STRONĘ

W DOBRĄ STRONĘ

“Słyszę czasami pytanie: kto jest dla ciebie największym autorytetem w życiu? Zawsze wówczas myślę o moich rodzicach, którzy pokazali mi, jak można tworzyć dom oparty na wartościach. Taką relację chciałam przekazywać dalej, wykraczając poza nasze ognisko domowe.

Pomimo ukończenia szkoły muzycznej oraz studiów na kierunku muzykologii na poznańskim UAM nigdy nie marzyłam o zostaniu muzykiem. Chciałam działać w branży, ale od strony organizacyjnej. Szybko zaczęłam zdobywać doświadczenie zawodowe, co w końcu uświadomiło mi, że powinnam jednak pójść w inną stronę. 

Rok przed ukończeniem studiów postanowiłam spróbować swoich sił i wyjechać na wolontariat do Zimbabwe. Zdecydowałam się na to z przeświadczeniem, że nie ma rzeczy niemożliwych – jeżeli czujemy, że coś powinniśmy zrobić, nie warto zwlekać. Trzeba jednak pamiętać, że wolontariat nie stanowi ucieczki od problemów. Wyjazd nas od nich nie uwolni. To nie jest realne rozwiązanie.

 Przed rozpoczęciem wolontariatu rok spędziłam na ciągłych wyjazdach do Warszawy na spotkania przygotowawcze. Ten czas był dla nas – przyszłych wolontariuszy – próbą weryfikującą, czy to marzenie jest tylko naszą chwilową zachcianką, czy większą potrzebą. Myślę, że ten test zaliczyłam – po roku byłam pewna, że  to moja misja specjalna.

Często wyjeżdżamy na wolontariat z myślą,  że ludzie na miejscu bardzo nas potrzebują i chcą. Prawda jest taka, że jedną z najważniejszych umiejętności wolontariusza jest zdolność dopasowania się do środowiska, w które wchodzi. Każda społeczność okazuje się inna. W Polsce mamy odmienne potrzeby i możliwości niż w miejscu, do którego się wybieramy. Dopiero mając tę świadomość, można realnie nieść pomoc. 

W Zimbabwe zajmowałam się lokalnym programem pomocowym dla osób zarażonych wirusem HIV. Jeździliśmy od miejsca do miejsca, aby móc się z tymi ludźmi spotykać i prowadzić bieżącą dokumentację. W ciągu dnia organizowaliśmy również zajęcia pozaszkolne dla dzieci. Oczywiście, moje wcześniejsze wyobrażenia o tej pracy były zupełnie niewspółmierne do tego, jakie okazały się lokalne potrzeby. Dzieci, które przychodziły do nas na zajęcia, najbardziej pragnęły po prostu dobrej zabawy, możliwości oderwania się od tego, co przeżywają na co dzień. Potrzebowaliśmy czasu, żeby się poznać, wyczuć wspólną energię. Przekonałam się wtedy, że tak naprawdę w wolontariacie ważna jest motywacja – to, aby ją mieć i potrafić przekazać innym. Dzieci uczestniczące w naszych zajęciach musiały codziennie po szkole pokonywać spory kawałek drogi, żeby do nas dotrzeć. Nauka odnajdywania w sobie motywacji i zarażania nią innych okazała się jedną z najważniejszych lekcji. To jak bardzo była dla mnie przydatna, odkryłam dopiero po powrocie do Polski.

Z wyjazdu wyniosłam jeszcze jedną bardzo ważną naukę: że czasami „pomagać” znaczy „nie przeszkadzać”. To przesłanie znakomicie się sprawdza nie tylko w wolontariacie – także w moim dzisiejszym świecie, związanym z branżą IT i nowymi technologiami. Często bierzemy się za tworzenie czegoś innowacyjnego, nie sprawdzając wcześniej, czy nasz pomysł jest w stanie wpasować się w rynek i czy jest w ogóle potrzebny. Pomagać trzeba, kiedy jest to faktycznie konieczne, a nie na siłę. 

Po powrocie do Polski bardzo chciałam uniknąć poczucia straty czasu, dlatego dwa lata studiów, które mi pozostały, zrobiłam w jeden rok. Zostałam również mamą.  Wtedy stało się dla mnie oczywiste, że to tutaj jest moje miejsce na ziemi. 

Zaczęłam też tworzyć z zespołem swój pierwszy start-up – aplikację mobilizującą dzieci do codziennego mycia zębów. Z tym projektem dostaliśmy się do programu adaptacyjnego Huge Thing, dzięki któremu poznałam od środka środowisko IT i świat nowych technologii.

Z trzymiesięczną Julką u boku uczestniczyłam wtedy w codziennych spotkaniach, konferencjach branżowych. Pomysł z aplikacją nie odniósł wprawdzie komercyjnego sukcesu, ale zdobyte doświadczenie pozwoliło mi zgłębić środowisko i rozpocząć pracę na stanowisku związanym z budowaniem społeczności wokół zdobytych kontaktów. Poszerzyłam dzięki niemu swoje umiejętności komunikacyjne i otworzyłam się na kolejne wyzwania zawodowe. 

Przechodząc do pracy dla software house, miałam dzięki temu poszerzoną perspektywę   procesów rekrutacyjnych w firmie: w transparentności jako istotnej wartości widziałam szansę na pozyskanie nowych pracowników. Zaczęliśmy wraz z całym zespołem organizować różnego rodzaju warsztaty, szkolenia związane z językiem oprogramowania, na które wcześniej prowadziliśmy rekrutację. W ciągu roku podwoiliśmy w ten sposób nasz zespół programistów. 

Zawsze lubiłam kreować nowe działania, nie powielając starych schematów. Dlatego chciałam spróbować swoich sił, działając niezależnie. Stało się to bodźcem do stworzenia własnej firmy, gdzie mogłabym przekazywać swoje wartości i pomysły dalej. Śmieję się dzisiaj, że działałam zupełnie bez planu – szłam z wiatrem. 

Założyłam firmę wspierającą rekrutację IT oraz procesy HR. Po pół roku działalności zatrudniłam pierwszego pracownika, który dzisiaj jest moim partnerem w firmie. Rośliśmy w siłę, przychodziły nowe zapytania o współpracę, a ja – z małym dzieckiem u boku – nie mogłam do końca pozwolić sobie na ryzyko związane z inwestowaniem. Mogłam za to dzielić się tym, co zarobimy wspólnie. Tak powstał nasz system prowizyjny, który działa do dziś – wynagrodzenie mojego zespołu jest uzależnione od wyników całej firmy. Obecnie jest nas już ponad dwadzieścioro i szykujemy się do przyjęcia na pokład kolejnych osób.

Bee Talents mocno się zmieniło od momentu rozpoczęcia działalności. Kiedy się rośnie w siłę, nie o wszystkie elementy dba się tak samo. Komunikacja się zmienia; na każdym etapie rozwoju trzeba ją wciąż dopracowywać, aby mogła pozostać transparentna. A na to kładę największy nacisk w firmie. 

Zauważyłam pewną zależność: rozwijając siebie, rozwijamy także organizację, w ramach której funkcjonujemy. O dobrej praktyce możemy mówić, kiedy pracownicy potrafią w swoim rozwoju dostrzec szansę na dobre zmiany w firmie. Często mówię o wartościach, bo wierzę, żę one są nam potrzebne nie tylko do dobrego wykonywania naszej pracy, ale też do bycia tym, kim chcemy się stać. Cele, które sobie wyznaczamy, na początku były celami życzeniowymi. Nie mieliśmy żadnej presji i rozwijaliśmy się organicznie rosnąc pod kątem przychodów dwukrotnie rok do roku. To dawało nam powód do poczucia satysfakcji z tego, co już mamy, i tego, jak dany cel wyglądał początkowo w naszej głowie. Bee Talents to praca zespołowa i każdy z nas jest zaangażowany w jego rozwój.

Ostatni rok był dla Bee Talents najintensywniejszy od początku naszego istnienia. Mimo że odczuwam odpowiedzialność za zespół, nie czuję lęku. Wierzę, że zawsze znajdziemy drogę wyjścia. To, że teraz chcemy więcej, stanowi nasz świadomy wybór. Czuję, że zawodowo jestem dzisiaj w najlepszym miejscu, jakie mogłam sobie wymarzyć. Rok temu powiedziałabym to samo, więc chyba mogę powiedzieć, że idę w dobrą stronę. 

Bardzo lubię tworzyć. Dlatego wydanie książki stało się dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Moją wielką inspiracją była od dawna Patty McCord. Po przeczytaniu jej książki „Powerful” zamarzyłam, aby wydać ją tutaj w Polsce. 

Cały proces wydawniczy nadzorowałam po godzinach. To jest projekt, z którego jestem bardzo dumna. Mogliśmy brać udział w przekazaniu jej języka, tego co w niej podziwiamy, innym. Wiedzieliśmy, że będzie to uzupełnienie tego, czym zajmujemy się na szkoleniach. Często słyszę pytania, po co szkolimy innych rekruterów – a przecież moim celem jest zmiana całego rynku za sprawą ujednolicenia praktyk rekrutacyjnych. Takie sukcesy cieszą najbardziej – kiedy oczekiwania nie są zbyt duże, a rezultat miło cię zaskakuje. 

Gdybym bardzo mocno analizowała założenie firmy pod kątem ryzyka czy potencjalnych przychodów, pewnie bym jej nigdy nie otworzyła – tak mi się wydaje. Poszłam na żywioł, bez oczekiwań, mając w głowie małe kroki do realizacji kolejnych marzeń. Moim pierwszym celem „na swoim” było zarobienie tyle, ile zarabiałam na etacie. Dalszy rozwój firmy  przebiegł na tyle naturalnie, że dopiero po czterech latach poczułam potrzebę zmiany organizacji całego przedsięwzięcia tak, byśmy mogli osiągnąć jeszcze wyższe cele. 

Największym wyzwaniem wciąż pozostaje dla mnie godzenie ról życiowych – znalezienie balansu pomiędzy byciem w domu a życiem w Bee Talents. Moja córka ma dzisiaj osiem lat, firma – ponad cztery. Julka towarzyszyła mi na każdym etapie jej tworzenia. Była takim zdrowym stoperem. Mnie to bardzo uporządkowało życie.

 Od dziecka jestem wielką fanką chodzenia po górach. Osiąganie kolejnych szczytów mocno mnie pociąga, również w biznesie. Góry są wymagające. To prawdziwa próba charakterów. Idąc w góry, nie konkurujesz z innymi, tylko ze swoimi słabościami. 

Tak jak w życiu – góry są jak cele: po to, by przeżywać radość ich zdobywania”. 

Aleksandra Pszczoła,

Bee Talents

FOT. Tomasz Cholewa

 

MOC MARZEŃ

ANNA NIEDŹWIEDŹ

MOC MARZEŃ

“Pamiętam, że jako dziecko bardzo nie chciałam dorosnąć. Miałam wspaniały dom rodzinny – mamę, która poświęcała nam czas, tatę i siostrę – prawdziwe domowe ognisko. Byłam dzieckiem trzymającym się maminej spódnicy. Dopiero kiedy odnalazłam taniec, w moim życiu wszystko się zmieniło.

Starsza siostra często mi powtarzała, żebym znalazła w życiu pasję, której będę chciała się oddać. Taniec od początku był właśnie taką miłością. W duszy zawsze czułam się tancerką.

Pierwsze kroki stawiałam w zespole tanecznym w Pałacu Kultury w Poznaniu (dzisiejsze Centrum Kultury Zamek). Szybko jednak zapragnęłam być zawodową tancerką, co nie było takie łatwe. 

Jeśli człowiek musi w życiu o coś walczyć, nie dostając tego od razu, zupełnie inaczej patrzy na swoje osiągnięcia i mocniej dąży do upragnionego celu. Walka o dostanie się do szkoły baletowej była dla mnie taką właśnie batalią.

Początek lat 80. To były czasy, kiedy należało najpóźniej w wieku dziesięciu lat pójść do szkoły baletowej, następnie ją ukończyć i na tym temat się urywał. W zasadzie nie było innej możliwości uczenia się baletu. Ja miałam zupełnie inną drogę. Do Poznania zdawałam i się nie dostałam. Po kolejnych dwóch latach starań przyjęto mnie do Szkoły Baletowej w Łodzi. Oddałam każdą minutę swojego życia, zmieniłam szkołę – wszystko po to, aby móc poświęcić czas tańcowi. Robiłam jednocześnie dwie szkoły: maturę zdawałam w normalnym liceum, zaliczając wszystkie egzaminy wcześniej,  aby móc skupić się na uzyskaniu dyplomu tancerki. 

Szkoła baletowa była dla mnie  wielką frajdą i niesamowitym doświadczeniem. Pomimo nieustannej walki, bo ona jest wpisana w zawód tancerza. Ciągle walczymy, żeby być lepsi w tym co robimy, a końca tego procesu nigdy nie ma. Niezależnie od okoliczności czułam jednak, że to jest naprawdę moje. Tego nie da się opisać słowami. Powtarzam dzisiaj rodzicom moich uczniów, że to jest naprawdę specyficzny zawód, któremu trzeba się całkowicie oddać. Żeby mieć z niego satysfakcję i dobrze go wykonywać, trzeba faktycznie poświęcić wiele rzeczy. Jeżeli podchodzi się do tego rozumowo, to nikt takiej decyzji nie podejmuje. Ale kiedy człowiek się z tym rodzi, czuje, że to jest wielka miłość spychająca inne tematy zawsze na drugi plan. 

Moim celem po szkole baletowej były profesjonalne występy na scenie. Niestety moje ciało nie pozwoliło mi długo wykonywać tego zawodu. Nikomu nie mówiąc o swoich bólach, o sygnałach,  jakie wysyłało mi ciało, ignorowałam je, byle jak najwięcej ćwiczyć i dalej móc tańczyć zawodowo. Problemy z biodrami wciąż jednak narastały. Wiele osób mnie zniechęcało, tłumaczyło, że trzeba przerwać. Nie żałuję niczego, bo wszystkie przeciwności bardzo mnie zbudowały. Dały mi mocny, życiowy kręgosłup. 

Plan B na życie pojawił się sam, kiedy po dwóch latach pracy dla teatru faktycznie nie mogłam już dłużej tańczyć. Wraz z kontuzją przyszły pierwsze myśli o całkowitym porzuceniu tej ścieżki kariery. Obraziłam się na balet – to była obrona przed tym, co stało się z moimi marzeniami. 

Pojawił się wówczas pomysł na studia pedagogiczne w Warszawie. Chciałam zacząć uczyć, przekazywać moją pasję następnym pokoleniom. Pewnego dnia zaproponowano mi poprowadzenie zajęć tańca klasycznego dla dzieci niesłyszących. Nowe wyzwanie, jakim było nauczanie, stało się moją pasją i spędziłam kolejne piętnaście lat ucząc baletu osoby niesłyszące, najpierw dzieci później również dorosłych.

Coraz więcej moich uczennic chciało kontynuować naukę prywatnie, poza murami szkoły. Tak narodził się pomysł na stworzenie pierwszej w Poznaniu prywatnej szkoły tańca klasycznego. Udało się ją powołać do życia w 1994 roku. Nigdy nie lubiłam rutyny, dlatego fascynujące było dla mnie stworzenie od zera miejsca, którego w Poznaniu brakowało. 

Nie było na kim się wzorować, musiałam sama sobie wszystko poukładać. Na studiach pedagogicznych nikt wówczas nie mówił, jak podchodzić do uczenia dzieci dla ich pasji. Panowało zupełnie inne podejście. Cieszyło mnie więc przecieranie szlaków. Myślę, że to wynika z mojego charakteru – lubię działać zgodnie z moimi zasadami, na moich warunkach.  

Przez pierwsze piętnaście lat istnienia szkoły doświadczyłam w niej wszystkiego: parzyłam kawę rodzicom moich uczniów, sprzątałam salę, uczyłam, tworzyłam spektakle. W tej chwili, jak już mam pracowników, świetnie wiem, co każdy powinien robić, bo sama tego doznałam. 

Po kilkunastu latach prowadzenia szkoły pojawiła się kolejna potrzeba. Wyrazili ją moi uczniowie, którzy chcieli spróbować sił na profesjonalnej scenie, ale nie mieli na tym etapie edukacji takich możliwości. Narodził się więc pomysł na stworzenie Teatru Cortiqué. 

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że stworzenie teatru było dla mnie największym życiowym wyzwaniem. Wszyscy z branży mówili, że to jest zupełnie szalony pomysł i pewnie będę żałować.

Dzisiaj patrząc na to pod względem realizacji celu, jakim jest zapewnienie praktyki scenicznej moim uczniom oraz wychowanie młodego pokolenia widzów, jestem bardzo szczęśliwa, że się na to zdecydowałam.

Od samego początku istnienia szkoły moją wielką pasją było tworzenie z uczniami spektakli, które potem przenosiłam na deski między innymi Teatru Wielkiego w Poznaniu, Teatru Muzycznego oraz innych profesjonalnych scen teatralnych. To doświadczenie niesamowicie ich rozwijało i pokazywało im, czym tak naprawdę jest praca tancerza zawodowego. Mnie zabrakło na początku mojej drogi zawodowej możliwości weryfikacji, czy faktycznie scena jest moim życiem. Czym innym bowiem jest praca na sali baletowej, a czym innym obecność na scenie. Osoby, które mają okazję wcześnie doświadczyć obu tych przestrzeni i upewniają się, że bez sceny żyć nie mogą, wiedzą, że to naprawdę jest zawód dla nich.

Większość moich wychowanków uczę z myślą o przygotowaniu do zawodu, ale nie dla wszystkich spośród nich celem jest praca w charakterze zawodowego tancerza. Możemy uczyć się czegoś profesjonalnie, ale niekoniecznie musimy spełniać się tylko w tej dziedzinie. Dlatego zawsze jestem dumna z moich uczennic, które tańczą w teatrach i dodatkowo studiują ciekawe dla nich kierunki. Musimy myśleć o naszej przyszłości – jeżeli ktoś ma więcej niż jedno zainteresowanie, warto, aby sprawdził się w różnych dziedzinach. Ja miałam tylko jeden cel – taniec.

Czasami marzę o  takim typowym ośmiogodzinnym dniu pracy: przyjść, zrobić, wyjść i zapomnieć. Ale wystarczy, że przyjdą wakacje i dopada mnie spadek formy – tęsknię za swoją pracą. Wiem, że nawet jak mi się czasami wydaje, że chciałabym robić coś innego, nie przyniosłoby mi to szczęścia.

Bez ludzi wokół, a przede wszystkim ich wiary w moje marzenia, nic by się nie udało. Potrafili wyciągnąć ze mnie najlepsze cechy, które powodowały, że się spełniałam. Szczęśliwie mam syna i męża, którzy odnaleźli się w moim zwariowanym życiu, wspierają mnie i rozumieją – wszyscy razem żyjemy teatrem i szkołą. Ale nigdy się nie dowiem jakby było, gdybym zdecydowała się na kolejne dzieci. Każdy człowiek coś poświęca – nie jest tak, że żyjemy w zupełnej harmonii.  Nie da się robić wszystkiego na 100%, bo po prostu nie starczyłoby nam czasu. Uważam, że nie należy próbować mieć wszystkiego, bo wtedy zawsze coś ucierpi.

Czuję się spełniona żyjąc taką codziennością – kiedy poświęcasz czas na to, co kochasz, czujesz się naprawdę sobą, a każdy dzień jest rozwojem. Czy któregoś dnia będę musiała z tego zrezygnować? Oby nie. To jest moje największe wyzwanie – żebym nigdy nie musiała wycofać się ze swoich marzeń. Czas pokaże.”

Anna Niedźwiedź

FOT. Beata Orcholska

PROFESJONALNA, NIE PERFEKCYJNA

PROFESJONALNA, NIE PERFEKCYJNA 

“Dom rodzinny kojarzy mi się przede wszystkim z babcią – jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Miała wiele fantastycznych powiedzonek, które były dla mnie życiowymi drogowskazami. Zawsze dbała o relacje międzyludzkie – dzięki niej ta wartość stała się najważniejsza i w moim życiu.

W domu o samochodach mówiło się zawsze. Mieszkaliśmy ponad 50 kilometrów od Poznania, a niedzielne przyjazdy na poznańską giełdę samochodową stały się naszymi rodzinnymi rytuałami. Wśród samochodów czułam się dobrze, bezpiecznie. Już jako mała dziewczynka wiedziałam, co to są klocki hamulcowe, do czego służą kolejne samochodowe podzespoły. 

Jako świeżo upieczona maturzystka zaczęłam pracę w salonie samochodowym we Wrześni. To był mój pierwszy etat i jednocześnie nasze rodzinne początki w branży motoryzacyjnej. Tata powiedział mi wtedy, że życia człowiek najszybciej uczy się w pracy. Miał stuprocentową rację, a ja miałam to szczęście, że mogłam uczyć się życia w firmie rodzinnej. 

Czasami to był prawdziwy off-road, z mniej lub bardziej krętymi drogami. Dzisiaj, z perspektywy już prawie 30 lat spędzonych w firmie, mogę powiedzieć, że różnorodność tych dróg dała mi ogromny bagaż doświadczeń. Szybko poprosiłam o zmianę zakresu obowiązków i pracę bliżej ludzi – stąd pomysł, aby przenieść mnie ze stanowiska administracyjnego na doradcę technicznego. W serwisie miałam swoich mistrzów, którzy chętnie dzielili się ze mną wiedzą techniczną. Do dziś jestem im za to wdzięczna. Realizowałam się na technicznym stanowisku przez kolejne dwanaście lat. 

Poznanie mojego męża, który jest pasjonatem motocykli, ostatecznie przekonało mnie, że motoryzacja to moja droga i że moja płeć nie jest na niej żadną przeszkodą. Nie musiałam mieć planu B. Miałam poczucie, że robię to, co naprawdę lubię.  

W pewnym momencie mój tata doszedł do wniosku, że zbliża się dobry moment na przejęcie firmy przez naszą trójkę, czyli mojego brata, męża i mnie. Zaczęły zmieniać się standardy, należało patrzeć na przedsiębiorczość z innej perspektywy. Tata podjął wówczas bardzo odważną decyzję, aby jego dzieci przejęły firmę. To był trudny czas zarówno dla nas, jak i dla samej branży. Początek XXI wieku, wiele niewiadomych. Motoryzacja w tym czasie nie należała do najłatwiejszych gałęzi biznesu.

Wielu osobom trudno było uwierzyć, że młoda kobieta zna się na zaawansowanych technicznie rozwiązaniach. Dzisiaj potrafię już żartować z takich sytuacji, ale pamiętam doskonale, jak jeden z kontrahentów przyjechał na spotkanie i zdziwiony zapytał, czy J. Karlik to na pewno ja i czy z kobietą będzie dalej rozmawiać o współpracy? Przełknęłam czarę goryczy i podjęłam to wyzwanie. Kiedy kobieta czuje się w jakiejś dziedzinie dobra merytorycznie, poradzi sobie w każdych warunkach. 

Macierzyństwo wywraca życie do góry nogami. Na szczęście w wychowanie mojej córki bardzo zaangażowali się moi rodzice. Serce miałam jednak rozdarte – z jednej strony zdawałam sobie sprawę, że długa przerwa w karierze zawodowej może mieć przykre konsekwencje. Z drugiej strony wiedziałam, że w domu czeka mały człowiek, który potrzebuje mnie najbardziej na świecie. 

Powrót do pracy w pełnym wymiarze był jednak bardzo trudny. Obawiałam się, jak przyjmą mnie współpracownicy. Nie było mnie prawie dwa lata, a to w biznesie bardzo długo. Dostałam jednak od nich niesamowite wsparcie. Nie bałam się pytać i szybko miałam poczucie, że bardzo szybko stałam się częścią zespołu. 

Gdy patrzę, jak zmieniła się firma przez te trzydzieści lat, od kiedy zaczęłam w niej pracę, to myślę, że słowo „kolosalna” jest za małe, żeby opisać tę zmianę. Stworzyliśmy swoją „Karlikową rodzinę”. Nasi pracownicy żartobliwie zaczęli nazywać się “ludźmi z Karlikowa”. Kiedy przenieśliśmy się z Wrześni do Poznania, stanowiliśmy mały zespół, z trzema podnośnikami samochodowymi, jedną marką – to było naprawdę niewiele. Dziś jesteśmy podzieleni na pięć spółek, każdy odpowiada za swoje przedsiębiorstwo. Zatrudniamy ponad czterysta osób. Mamy takie podejście, że cokolwiek by się nie stało, my jako zespół  – “nasze Karlikowo” – damy radę. 

Wiele lat zajęło mi nauczenie się, jak oddzielić życie zawodowe od prywatnego. To jest prawdziwe wyzwanie w firmie rodzinne. Przy spotkaniach, nawet wigilijnych, nie udawało nam się nie rozmawiać na tematy firmowe. Ale przyszedł taki moment, kiedy pojawiły się małe dzieci, które zdominowały środowisko domowe, a to pozwoliło nam przenieść rodzinne dyskusje na inne tory. Dzięki córce stałam się również bardziej wrażliwym człowiekiem. Wiele zmieniło się w moim poukładanym, „Excelowskim” pojmowaniu świata. 

Od kiedy pamiętam, stawiałam sobie wysoko poprzeczkę. Wiem, że nie zawsze jest to dobre i właściwe. Moja babcia często mi powtarzała: bądź profesjonalna, nigdy perfekcyjna. I to się sprawdza do dziś. Jeszcze dużo chciałabym w życiu zrobić, wiele miejsc odwiedzić. Mam w głowie zuchwałe pomysły. Niedawno widziałam obraz, który przedstawiał napis z hasłem “Jedyne czego ci nie wypada to…” i dalej pusto. Nie ma rzeczy, której nam nie wypada!

Podchodź do celów z odwagą – przemyśl, przeanalizuj, ale zawsze idź do przodu. Jeśli stwierdzisz, że to nie to – zatrzymaj się na chwilę, nigdy nie cofaj. Przeanalizuj raz jeszcze i z impetem rusz dalej. 

Bądźmy profesjonalne i realizujmy swoje marzenia. Nie ma znaczenia, za którym razem nam się powiedzie”.

Joanna Karlik-Knocińska

FOT. Olga Jędrzejewska