W DOBRĄ STRONĘ

W DOBRĄ STRONĘ

“Słyszę czasami pytanie: kto jest dla ciebie największym autorytetem w życiu? Zawsze wówczas myślę o moich rodzicach, którzy pokazali mi, jak można tworzyć dom oparty na wartościach. Taką relację chciałam przekazywać dalej, wykraczając poza nasze ognisko domowe.

Pomimo ukończenia szkoły muzycznej oraz studiów na kierunku muzykologii na poznańskim UAM nigdy nie marzyłam o zostaniu muzykiem. Chciałam działać w branży, ale od strony organizacyjnej. Szybko zaczęłam zdobywać doświadczenie zawodowe, co w końcu uświadomiło mi, że powinnam jednak pójść w inną stronę. 

Rok przed ukończeniem studiów postanowiłam spróbować swoich sił i wyjechać na wolontariat do Zimbabwe. Zdecydowałam się na to z przeświadczeniem, że nie ma rzeczy niemożliwych – jeżeli czujemy, że coś powinniśmy zrobić, nie warto zwlekać. Trzeba jednak pamiętać, że wolontariat nie stanowi ucieczki od problemów. Wyjazd nas od nich nie uwolni. To nie jest realne rozwiązanie.

 Przed rozpoczęciem wolontariatu rok spędziłam na ciągłych wyjazdach do Warszawy na spotkania przygotowawcze. Ten czas był dla nas – przyszłych wolontariuszy – próbą weryfikującą, czy to marzenie jest tylko naszą chwilową zachcianką, czy większą potrzebą. Myślę, że ten test zaliczyłam – po roku byłam pewna, że  to moja misja specjalna.

Często wyjeżdżamy na wolontariat z myślą,  że ludzie na miejscu bardzo nas potrzebują i chcą. Prawda jest taka, że jedną z najważniejszych umiejętności wolontariusza jest zdolność dopasowania się do środowiska, w które wchodzi. Każda społeczność okazuje się inna. W Polsce mamy odmienne potrzeby i możliwości niż w miejscu, do którego się wybieramy. Dopiero mając tę świadomość, można realnie nieść pomoc. 

W Zimbabwe zajmowałam się lokalnym programem pomocowym dla osób zarażonych wirusem HIV. Jeździliśmy od miejsca do miejsca, aby móc się z tymi ludźmi spotykać i prowadzić bieżącą dokumentację. W ciągu dnia organizowaliśmy również zajęcia pozaszkolne dla dzieci. Oczywiście, moje wcześniejsze wyobrażenia o tej pracy były zupełnie niewspółmierne do tego, jakie okazały się lokalne potrzeby. Dzieci, które przychodziły do nas na zajęcia, najbardziej pragnęły po prostu dobrej zabawy, możliwości oderwania się od tego, co przeżywają na co dzień. Potrzebowaliśmy czasu, żeby się poznać, wyczuć wspólną energię. Przekonałam się wtedy, że tak naprawdę w wolontariacie ważna jest motywacja – to, aby ją mieć i potrafić przekazać innym. Dzieci uczestniczące w naszych zajęciach musiały codziennie po szkole pokonywać spory kawałek drogi, żeby do nas dotrzeć. Nauka odnajdywania w sobie motywacji i zarażania nią innych okazała się jedną z najważniejszych lekcji. To jak bardzo była dla mnie przydatna, odkryłam dopiero po powrocie do Polski.

Z wyjazdu wyniosłam jeszcze jedną bardzo ważną naukę: że czasami „pomagać” znaczy „nie przeszkadzać”. To przesłanie znakomicie się sprawdza nie tylko w wolontariacie – także w moim dzisiejszym świecie, związanym z branżą IT i nowymi technologiami. Często bierzemy się za tworzenie czegoś innowacyjnego, nie sprawdzając wcześniej, czy nasz pomysł jest w stanie wpasować się w rynek i czy jest w ogóle potrzebny. Pomagać trzeba, kiedy jest to faktycznie konieczne, a nie na siłę. 

Po powrocie do Polski bardzo chciałam uniknąć poczucia straty czasu, dlatego dwa lata studiów, które mi pozostały, zrobiłam w jeden rok. Zostałam również mamą.  Wtedy stało się dla mnie oczywiste, że to tutaj jest moje miejsce na ziemi. 

Zaczęłam też tworzyć z zespołem swój pierwszy start-up – aplikację mobilizującą dzieci do codziennego mycia zębów. Z tym projektem dostaliśmy się do programu adaptacyjnego Huge Thing, dzięki któremu poznałam od środka środowisko IT i świat nowych technologii.

Z trzymiesięczną Julką u boku uczestniczyłam wtedy w codziennych spotkaniach, konferencjach branżowych. Pomysł z aplikacją nie odniósł wprawdzie komercyjnego sukcesu, ale zdobyte doświadczenie pozwoliło mi zgłębić środowisko i rozpocząć pracę na stanowisku związanym z budowaniem społeczności wokół zdobytych kontaktów. Poszerzyłam dzięki niemu swoje umiejętności komunikacyjne i otworzyłam się na kolejne wyzwania zawodowe. 

Przechodząc do pracy dla software house, miałam dzięki temu poszerzoną perspektywę   procesów rekrutacyjnych w firmie: w transparentności jako istotnej wartości widziałam szansę na pozyskanie nowych pracowników. Zaczęliśmy wraz z całym zespołem organizować różnego rodzaju warsztaty, szkolenia związane z językiem oprogramowania, na które wcześniej prowadziliśmy rekrutację. W ciągu roku podwoiliśmy w ten sposób nasz zespół programistów. 

Zawsze lubiłam kreować nowe działania, nie powielając starych schematów. Dlatego chciałam spróbować swoich sił, działając niezależnie. Stało się to bodźcem do stworzenia własnej firmy, gdzie mogłabym przekazywać swoje wartości i pomysły dalej. Śmieję się dzisiaj, że działałam zupełnie bez planu – szłam z wiatrem. 

Założyłam firmę wspierającą rekrutację IT oraz procesy HR. Po pół roku działalności zatrudniłam pierwszego pracownika, który dzisiaj jest moim partnerem w firmie. Rośliśmy w siłę, przychodziły nowe zapytania o współpracę, a ja – z małym dzieckiem u boku – nie mogłam do końca pozwolić sobie na ryzyko związane z inwestowaniem. Mogłam za to dzielić się tym, co zarobimy wspólnie. Tak powstał nasz system prowizyjny, który działa do dziś – wynagrodzenie mojego zespołu jest uzależnione od wyników całej firmy. Obecnie jest nas już ponad dwadzieścioro i szykujemy się do przyjęcia na pokład kolejnych osób.

Bee Talents mocno się zmieniło od momentu rozpoczęcia działalności. Kiedy się rośnie w siłę, nie o wszystkie elementy dba się tak samo. Komunikacja się zmienia; na każdym etapie rozwoju trzeba ją wciąż dopracowywać, aby mogła pozostać transparentna. A na to kładę największy nacisk w firmie. 

Zauważyłam pewną zależność: rozwijając siebie, rozwijamy także organizację, w ramach której funkcjonujemy. O dobrej praktyce możemy mówić, kiedy pracownicy potrafią w swoim rozwoju dostrzec szansę na dobre zmiany w firmie. Często mówię o wartościach, bo wierzę, żę one są nam potrzebne nie tylko do dobrego wykonywania naszej pracy, ale też do bycia tym, kim chcemy się stać. Cele, które sobie wyznaczamy, na początku były celami życzeniowymi. Nie mieliśmy żadnej presji i rozwijaliśmy się organicznie rosnąc pod kątem przychodów dwukrotnie rok do roku. To dawało nam powód do poczucia satysfakcji z tego, co już mamy, i tego, jak dany cel wyglądał początkowo w naszej głowie. Bee Talents to praca zespołowa i każdy z nas jest zaangażowany w jego rozwój.

Ostatni rok był dla Bee Talents najintensywniejszy od początku naszego istnienia. Mimo że odczuwam odpowiedzialność za zespół, nie czuję lęku. Wierzę, że zawsze znajdziemy drogę wyjścia. To, że teraz chcemy więcej, stanowi nasz świadomy wybór. Czuję, że zawodowo jestem dzisiaj w najlepszym miejscu, jakie mogłam sobie wymarzyć. Rok temu powiedziałabym to samo, więc chyba mogę powiedzieć, że idę w dobrą stronę. 

Bardzo lubię tworzyć. Dlatego wydanie książki stało się dla mnie niezwykłym doświadczeniem. Moją wielką inspiracją była od dawna Patty McCord. Po przeczytaniu jej książki „Powerful” zamarzyłam, aby wydać ją tutaj w Polsce. 

Cały proces wydawniczy nadzorowałam po godzinach. To jest projekt, z którego jestem bardzo dumna. Mogliśmy brać udział w przekazaniu jej języka, tego co w niej podziwiamy, innym. Wiedzieliśmy, że będzie to uzupełnienie tego, czym zajmujemy się na szkoleniach. Często słyszę pytania, po co szkolimy innych rekruterów – a przecież moim celem jest zmiana całego rynku za sprawą ujednolicenia praktyk rekrutacyjnych. Takie sukcesy cieszą najbardziej – kiedy oczekiwania nie są zbyt duże, a rezultat miło cię zaskakuje. 

Gdybym bardzo mocno analizowała założenie firmy pod kątem ryzyka czy potencjalnych przychodów, pewnie bym jej nigdy nie otworzyła – tak mi się wydaje. Poszłam na żywioł, bez oczekiwań, mając w głowie małe kroki do realizacji kolejnych marzeń. Moim pierwszym celem „na swoim” było zarobienie tyle, ile zarabiałam na etacie. Dalszy rozwój firmy  przebiegł na tyle naturalnie, że dopiero po czterech latach poczułam potrzebę zmiany organizacji całego przedsięwzięcia tak, byśmy mogli osiągnąć jeszcze wyższe cele. 

Największym wyzwaniem wciąż pozostaje dla mnie godzenie ról życiowych – znalezienie balansu pomiędzy byciem w domu a życiem w Bee Talents. Moja córka ma dzisiaj osiem lat, firma – ponad cztery. Julka towarzyszyła mi na każdym etapie jej tworzenia. Była takim zdrowym stoperem. Mnie to bardzo uporządkowało życie.

 Od dziecka jestem wielką fanką chodzenia po górach. Osiąganie kolejnych szczytów mocno mnie pociąga, również w biznesie. Góry są wymagające. To prawdziwa próba charakterów. Idąc w góry, nie konkurujesz z innymi, tylko ze swoimi słabościami. 

Tak jak w życiu – góry są jak cele: po to, by przeżywać radość ich zdobywania”. 

Aleksandra Pszczoła,

Bee Talents

FOT. Tomasz Cholewa

 

Poznaj więcej historii

MOC MARZEŃ

ANNA NIEDŹWIEDŹ

MOC MARZEŃ

“Pamiętam, że jako dziecko bardzo nie chciałam dorosnąć. Miałam wspaniały dom rodzinny – mamę, która poświęcała nam czas, tatę i siostrę – prawdziwe domowe ognisko. Byłam dzieckiem trzymającym się maminej spódnicy. Dopiero kiedy odnalazłam taniec, w moim życiu wszystko się zmieniło.

Starsza siostra często mi powtarzała, żebym znalazła w życiu pasję, której będę chciała się oddać. Taniec od początku był właśnie taką miłością. W duszy zawsze czułam się tancerką.

Pierwsze kroki stawiałam w zespole tanecznym w Pałacu Kultury w Poznaniu (dzisiejsze Centrum Kultury Zamek). Szybko jednak zapragnęłam być zawodową tancerką, co nie było takie łatwe. 

Jeśli człowiek musi w życiu o coś walczyć, nie dostając tego od razu, zupełnie inaczej patrzy na swoje osiągnięcia i mocniej dąży do upragnionego celu. Walka o dostanie się do szkoły baletowej była dla mnie taką właśnie batalią.

Początek lat 80. To były czasy, kiedy należało najpóźniej w wieku dziesięciu lat pójść do szkoły baletowej, następnie ją ukończyć i na tym temat się urywał. W zasadzie nie było innej możliwości uczenia się baletu. Ja miałam zupełnie inną drogę. Do Poznania zdawałam i się nie dostałam. Po kolejnych dwóch latach starań przyjęto mnie do Szkoły Baletowej w Łodzi. Oddałam każdą minutę swojego życia, zmieniłam szkołę – wszystko po to, aby móc poświęcić czas tańcowi. Robiłam jednocześnie dwie szkoły: maturę zdawałam w normalnym liceum, zaliczając wszystkie egzaminy wcześniej,  aby móc skupić się na uzyskaniu dyplomu tancerki. 

Szkoła baletowa była dla mnie  wielką frajdą i niesamowitym doświadczeniem. Pomimo nieustannej walki, bo ona jest wpisana w zawód tancerza. Ciągle walczymy, żeby być lepsi w tym co robimy, a końca tego procesu nigdy nie ma. Niezależnie od okoliczności czułam jednak, że to jest naprawdę moje. Tego nie da się opisać słowami. Powtarzam dzisiaj rodzicom moich uczniów, że to jest naprawdę specyficzny zawód, któremu trzeba się całkowicie oddać. Żeby mieć z niego satysfakcję i dobrze go wykonywać, trzeba faktycznie poświęcić wiele rzeczy. Jeżeli podchodzi się do tego rozumowo, to nikt takiej decyzji nie podejmuje. Ale kiedy człowiek się z tym rodzi, czuje, że to jest wielka miłość spychająca inne tematy zawsze na drugi plan. 

Moim celem po szkole baletowej były profesjonalne występy na scenie. Niestety moje ciało nie pozwoliło mi długo wykonywać tego zawodu. Nikomu nie mówiąc o swoich bólach, o sygnałach,  jakie wysyłało mi ciało, ignorowałam je, byle jak najwięcej ćwiczyć i dalej móc tańczyć zawodowo. Problemy z biodrami wciąż jednak narastały. Wiele osób mnie zniechęcało, tłumaczyło, że trzeba przerwać. Nie żałuję niczego, bo wszystkie przeciwności bardzo mnie zbudowały. Dały mi mocny, życiowy kręgosłup. 

Plan B na życie pojawił się sam, kiedy po dwóch latach pracy dla teatru faktycznie nie mogłam już dłużej tańczyć. Wraz z kontuzją przyszły pierwsze myśli o całkowitym porzuceniu tej ścieżki kariery. Obraziłam się na balet – to była obrona przed tym, co stało się z moimi marzeniami. 

Pojawił się wówczas pomysł na studia pedagogiczne w Warszawie. Chciałam zacząć uczyć, przekazywać moją pasję następnym pokoleniom. Pewnego dnia zaproponowano mi poprowadzenie zajęć tańca klasycznego dla dzieci niesłyszących. Nowe wyzwanie, jakim było nauczanie, stało się moją pasją i spędziłam kolejne piętnaście lat ucząc baletu osoby niesłyszące, najpierw dzieci później również dorosłych.

Coraz więcej moich uczennic chciało kontynuować naukę prywatnie, poza murami szkoły. Tak narodził się pomysł na stworzenie pierwszej w Poznaniu prywatnej szkoły tańca klasycznego. Udało się ją powołać do życia w 1994 roku. Nigdy nie lubiłam rutyny, dlatego fascynujące było dla mnie stworzenie od zera miejsca, którego w Poznaniu brakowało. 

Nie było na kim się wzorować, musiałam sama sobie wszystko poukładać. Na studiach pedagogicznych nikt wówczas nie mówił, jak podchodzić do uczenia dzieci dla ich pasji. Panowało zupełnie inne podejście. Cieszyło mnie więc przecieranie szlaków. Myślę, że to wynika z mojego charakteru – lubię działać zgodnie z moimi zasadami, na moich warunkach.  

Przez pierwsze piętnaście lat istnienia szkoły doświadczyłam w niej wszystkiego: parzyłam kawę rodzicom moich uczniów, sprzątałam salę, uczyłam, tworzyłam spektakle. W tej chwili, jak już mam pracowników, świetnie wiem, co każdy powinien robić, bo sama tego doznałam. 

Po kilkunastu latach prowadzenia szkoły pojawiła się kolejna potrzeba. Wyrazili ją moi uczniowie, którzy chcieli spróbować sił na profesjonalnej scenie, ale nie mieli na tym etapie edukacji takich możliwości. Narodził się więc pomysł na stworzenie Teatru Cortiqué. 

Z perspektywy czasu muszę przyznać, że stworzenie teatru było dla mnie największym życiowym wyzwaniem. Wszyscy z branży mówili, że to jest zupełnie szalony pomysł i pewnie będę żałować.

Dzisiaj patrząc na to pod względem realizacji celu, jakim jest zapewnienie praktyki scenicznej moim uczniom oraz wychowanie młodego pokolenia widzów, jestem bardzo szczęśliwa, że się na to zdecydowałam.

Od samego początku istnienia szkoły moją wielką pasją było tworzenie z uczniami spektakli, które potem przenosiłam na deski między innymi Teatru Wielkiego w Poznaniu, Teatru Muzycznego oraz innych profesjonalnych scen teatralnych. To doświadczenie niesamowicie ich rozwijało i pokazywało im, czym tak naprawdę jest praca tancerza zawodowego. Mnie zabrakło na początku mojej drogi zawodowej możliwości weryfikacji, czy faktycznie scena jest moim życiem. Czym innym bowiem jest praca na sali baletowej, a czym innym obecność na scenie. Osoby, które mają okazję wcześnie doświadczyć obu tych przestrzeni i upewniają się, że bez sceny żyć nie mogą, wiedzą, że to naprawdę jest zawód dla nich.

Większość moich wychowanków uczę z myślą o przygotowaniu do zawodu, ale nie dla wszystkich spośród nich celem jest praca w charakterze zawodowego tancerza. Możemy uczyć się czegoś profesjonalnie, ale niekoniecznie musimy spełniać się tylko w tej dziedzinie. Dlatego zawsze jestem dumna z moich uczennic, które tańczą w teatrach i dodatkowo studiują ciekawe dla nich kierunki. Musimy myśleć o naszej przyszłości – jeżeli ktoś ma więcej niż jedno zainteresowanie, warto, aby sprawdził się w różnych dziedzinach. Ja miałam tylko jeden cel – taniec.

Czasami marzę o  takim typowym ośmiogodzinnym dniu pracy: przyjść, zrobić, wyjść i zapomnieć. Ale wystarczy, że przyjdą wakacje i dopada mnie spadek formy – tęsknię za swoją pracą. Wiem, że nawet jak mi się czasami wydaje, że chciałabym robić coś innego, nie przyniosłoby mi to szczęścia.

Bez ludzi wokół, a przede wszystkim ich wiary w moje marzenia, nic by się nie udało. Potrafili wyciągnąć ze mnie najlepsze cechy, które powodowały, że się spełniałam. Szczęśliwie mam syna i męża, którzy odnaleźli się w moim zwariowanym życiu, wspierają mnie i rozumieją – wszyscy razem żyjemy teatrem i szkołą. Ale nigdy się nie dowiem jakby było, gdybym zdecydowała się na kolejne dzieci. Każdy człowiek coś poświęca – nie jest tak, że żyjemy w zupełnej harmonii.  Nie da się robić wszystkiego na 100%, bo po prostu nie starczyłoby nam czasu. Uważam, że nie należy próbować mieć wszystkiego, bo wtedy zawsze coś ucierpi.

Czuję się spełniona żyjąc taką codziennością – kiedy poświęcasz czas na to, co kochasz, czujesz się naprawdę sobą, a każdy dzień jest rozwojem. Czy któregoś dnia będę musiała z tego zrezygnować? Oby nie. To jest moje największe wyzwanie – żebym nigdy nie musiała wycofać się ze swoich marzeń. Czas pokaże.”

Anna Niedźwiedź

FOT. Beata Orcholska