POCZUCIE SENSU

POCZUCIE SENSU

“W szkole podstawowej jedna z nauczycielek wpisała mi w zeszyt cytat: Nauka jest jak niezmierne morze – im więcej jej pijesz, tym bardziej jesteś spragniony. Stał się on mottem mojego życia.
Nasz dom rodzinny był domem z tradycjami pedagogicznymi. W dziecięcych marzeniach widziałam siebie jako nauczycielkę biologii. W miarę poznawania tej nauki, która zawsze mnie pasjonowała, postanowiłam, że zostanę badaczem, który odkryje nieznaną “komórkę” i z nią będę podróżować po świecie.
Wychowywałam się w czasach, w których nauka potrafiła zapewnić lepsze życie. Rodzice wierzyli, że również przez naukę muzyki człowiek lepiej się rozwija. Gdy miałam siedem lat, wysłali mnie na lekcje gry na … akordeonie. Otrzymałam piękny, malutki, osiemnastobasowy akordeon. Dzieci w moim wieku biegały po podwórku, a ja grałam. Dopiero po latach odkryłam pozytywny wpływ nauki gry na instrumencie na pracę mózgu.

Po maturze wiele osób z mojej klasy postanowiło zdawać na medycynę – kierunek studiów, który z mojej perspektywy wydawał się nieosiągalny. Powiedziałam sobie jednak, że spróbuję. Skoro inni mają odwagę, dlaczego mnie miałoby jej zabraknąć? Złożyłam dokumenty na Uniwersytet Medyczny w Poznaniu. Dostałam się i tak rozpoczął się bardzo dobry czas w moim życiu. Medycyna zaczęła mnie pasjonować.
Kiedy dzisiaj obserwuję młode osoby, które mają wielkie marzenia i nie czują ograniczeń, odczuwam radość. Sama dorastałam w czasach, gdy wyróżnianie się było źle widziane. W szkole ten, kto dobrze się uczył i jeszcze robił dodatkowo coś, czego się od niego nie wymagało, był postrzegany negatywnie. Na szczęście na studiach medycznych spotkałam osoby, które były do mnie podobne mentalnie – każdemu chciało się robić coś więcej i wzajemnie się w tym wspieraliśmy. Okazało się, że można dobrze się uczyć, być aktywnym i mieć przyjaciół, którzy podzielają twoją pasję do nauki. Po studiach rozpoczęłam specjalizację lekarską.

W latach 80. wybór specjalizacji przypominał loterię. Proponowano specjalizacje tam, gdzie były niedobory w szpitalach. Najbardziej brakowało zawsze anestezjologów. Zostałam przydzielona do szpitala dziecięcego na ul. Krysiewicza w Poznaniu. W tym czasie przyszła na świat moja pierwsza córka. Kiedy zbliżał się czas powrotu do pracy po jej narodzinach, poczułam, że nie jestem gotowa, żeby leczyć w szpitalu dziecięcym. Sama niedawno urodziłam dziecko i na myśl o pracy z małymi pacjentami, miałam łzy w oczach. Zaczęłam szukać innych możliwości i tak trafiłam do bardzo mądrej pani profesor, która dała mi szansę pracy na jej oddziale w szpitalu przy ulicy Lutyckiej.

Zostałam wrzucona na głęboką wodę. W pierwszy dzień pracy, spojrzałam na rozpiskę dyżurów i w głowie pojawiły się tysiące myśli. Przeżyłam chwilę zwątpienia, czy podołam, czy na pewno dobrze robię, czy nie nadaję się raczej do pracy naukowej. Pani profesor dała mi wówczas bardzo dobrą radę: abym wytrwała miesiąc i po jego upływie ponownie zastanowiła się, co chcę dalej robić w życiu. Po tym czasie nie chciałam już odchodzić. Kolejne lata dzieliłam pomiędzy pracę w szpitalu a pracę naukową na uczelni.

Zawsze bałam się monotonii życia. Nigdy nie chciałam być lekarzem, który przychodzi do pracy, wykonuje znieczulenie i wraca do domu. Miałam potrzebę robienia czegoś więcej. Po kilkunastu latach pracy na Lutyckiej, otrzymałam telefon z propozycją przejścia do szpitala dziecięcego i objęcia tamtejszej kliniki. Pamiętam, jak zatrzymałam z emocji samochód – czułam ogromną radość i niedowierzanie. Zastanawiałam się, czy podołam. I to jeszcze w szpitalu dziecięcym, od którego uciekałam piętnaście lat wcześniej. Życie potrafi naprawdę zatoczyć koło. Podjęłam wyzwanie i 1 stycznia 2006 roku naprzeciwko mojego nowego zespołu; młodsza o ponad dziesięć lat od większości moich współpracowników. Dzień przed – w Sylwestra, przygotowałam listę celów: czego oczekuję od siebie, od tego miejsca, jak ja siebie tam widzę. Bardzo się bałam tego wyzwania. Nie miałam doświadczenia w zarządzaniu, musiałam się tego nauczyć „na żywym organizmie”.
Przełomem był dla mnie wyjazd na staż do Stanów Zjednoczonych w 2007 roku. Każdego dnia przyglądałam się pracy tamtejszych lekarzy, zapełniając zeszyt notatkami. Wróciłam do Polski z głową pełną pomysłów dotyczących naszego oddziału.  Po dwóch latach mojej małej rewolucji usłyszałam, że nareszcie pracujemy inaczej i to się sprawdza. Jest to dla mnie największa nagroda. Anestezjologia i intensywna terapia są trochę „szarymi eminencjami” medycyny. Często ludzie nic o nich nie wiedzą. Niedawno zrobiono w Europie badania – zapytano pacjentów, czy wiedzą, czym zajmuje się anestezjolog i prawie 40% badanych nie wiedziało, że to jest lekarz.
W większości przypadków intensywną terapię poznajemy dopiero wówczas, kiedy na oddział trafia ktoś bliski z zagrożeniem życia.     Wówczas dochodzi często do zderzenia dwóch światów.
W 2006 roku udało się powołać fundację Intensywnej Terapii Dziecięcej (ITD). W szpitalach były ciężkie czasy. Brakowało możliwości, funduszy, pomimo wielu chęci i pomysłów. Szukałam rozwiązania, aby za pomocą zebranych środków finansowych wspomóc klinikę i jej najmłodszych pacjentów. Pierwszym darczyńcą naszej fundacji był pan, którego dziecko zostało przyjęte na nasz oddział. Sfinansował powstanie strony internetowej fundacji. I tak to się zaczęło – przy pomocy wielu ludzi, wspólną pracą rozpoczęliśmy urzeczywistnianie naszych marzeń o fundacji ITD.
W tej chwili naszym najważniejszym celem jest zwiększenie ilości dzieci, które moglibyśmy objąć opieką w zakresie wentylacji mechanicznej w warunkach domowych. Staramy się, aby coraz więcej dzieci mogło być wentylowane w domu, czyli tam, gdzie czują się najlepiej, poza szpitalnymi korytarzami.
Będąc na studiach usłyszałam pewne powiedzenie, do którego często wracam: “Bo żyć trzeba pięknie”. Staram się żyć dobrze, aby nie mieć poczucia zaniechania. Czasami jako lekarze przegrywamy i do tego trzeba przywyknąć. Nie wszystkich udaje się uratować i trzeba nauczyć się z tym żyć. Moje córki czasem żartobliwie pytają “Mamo, czy ty możesz usiąść na pięć minut?”. Ale ja nie potrafię. Mam poczucie, że za szybko leci mi czas, a jeszcze tyle chciałabym zrobić. Więc nie odpuszczam, tylko działam.”

Dr hab. n. med. Alicja Śniatkowska

FOT. Archiwum prywatne

Poznaj więcej historii

PRZEKONANIE DO BIZNESU

“Byłam niepokorną nastolatką, słuchającą Nirvany i w tym duchu tworzyłam moją pierwszą biżuterię: wyginałam druty w różne strony, aby nadać im niecodzienny wygląd. W takich klimatach najlepiej się wówczas odnajdywałam.
Wyrastałam w Poznaniu w cieniu nazwiska Kruk. Poznaniacy mocno przywiązują wagę do swojego pochodzenia, dlatego wyjazd z kraju był dla mnie wyjściem na wolność – mogłam być po prostu Anią.
Miałam 21 lat, kiedy w Meksyku spotkałam podczas podróży mojego męża. Nasza wakacyjna przygoda trwa do dziś. Przeprowadziłam się do Hiszpanii, będąc jeszcze na studiach. Dzięki mężowi szybko poznałam, jak wygląda rodzinna strona życia w tym kraju. Od samego początku czułam się częścią ich lokalnego życia.
Pierwsze doświadczenie zawodowe zbierałam pracując dla Google – ta historia do dziś jest dla mnie zdumiewająca. Jeszcze podczas studiów zaczęłam dokształcać się w zakresie grafiki, konkretnie w projektowaniu liter. Ukończyłam w Hiszpanii szkołę podyplomową z typografii i wróciłam do Polski, aby dokończyć studia na poznańskim ASP. Okazało się, że na uczelni działa prężnie pracownia typografii, z którą się związałam. Organizowali wiele warsztatów, wystaw prac studentów. Na jedną z nich przyjechał headhunter z Google. Trafiłam na moment, kiedy rozwijali projekt zmiany sposobu projektowania stron internetowych. Poszukiwali studentów, którzy stworzyliby nowy katalog czcionek. Zaproponowali mi współpracę – dla mnie, młodej studentki, była to praca marzeń.
Dwa kroje pisma, które zaprojektowałam, zostały przez nich opublikowane. Czasami zdarza się, że otwieram menu w restauracji i widzę kartę złożoną z moich liter – bezcenne doświadczenie.
Stworzenie marki ANIA KRUK było wspólną decyzją całej naszej rodziny. Po sprzedaży marki W.Kruk na giełdzie, zaczęliśmy poważnie dyskutować, jak kontynuować pracę poprzednich pokoleń, aby nie zatracić tego, co zbudowaliśmy wspólnie przez lata. W proces analizy w szczególności zaangażowani byli mój tata i brat. Mieli pomysł jak przeprowadzić naszą sukcesję w dość nietypowy sposób. Zaczęły się długie rozmowy i negocjacje, żebym wróciła do Polski. Poczucie misji, jaką była kontynuacja działalności firmy rodzinnej, silnie na mnie zadziałało. Na tyle, że zdecydowałam się przeprowadzić z mojego hiszpańskiego świata z powrotem do ojczyzny.
Najpierw jednak zapisałam się do Szkoły Jubilerskiej w Barcelonie. Chciałam poznać tę branżę od środka. Miałam wtedy 25 lat i o biznesie nie wiedziałam nic. Walczyłam z czasem, żeby jak najszybciej wszystkiego się nauczyć. W pierwszym roku działalności popełniliśmy wiele błędów, bez których nie bylibyśmy firmą, którą jesteśmy dzisiaj. To był okres prawdziwej, przyziemnej nauki, co działa, a nad czym trzeba jeszcze popracować.
Nasza nietypowa sukcesja wywołała wiele emocji. Było mnóstwo pytań, ile w marce ANIA KRUK jest mnie, a ile mojego taty. Zderzenie tych komentarzy z naszą wspólną pracą było bardzo trudnym doświadczeniem. Z jednej strony byliśmy my – brat i ja, ze swoimi pomysłami na nowoczesne rozwiązania, a drugiej strony nasz tata z wieloletnim doświadczeniem – prawdziwe starcie dwóch żywiołów. Bardzo wiele się nauczyłam na początku naszej wspólnej działalności. Przede wszystkim o sobie samej – zrozumiałam, co daje mi radość.
Mam teraz bardziej spokojne podejście do biznesu. Łatwiej mi patrzeć na różne sytuacje z dystansem. Ze wszystkich kryzysów wyszliśmy cało i daliśmy radę. Dla firm rodzinnych charakterystyczne jest to, że rosną trochę „na dziko”. Brakuje nam często korporacyjnego porządku i wyznaczania procesów. Mam wrażenie, że firmy rodzinne w Polsce dopiero się tego uczą.
Dla mnie wciąż największą lekcją pokory jest nauka zarządzania zespołem. Czuję ogromną odpowiedzialność, aby właściwie ocenić, czy dana osoba jest na pewno kompetentna i nadaje się na wybrane stanowisko. Budowanie świadomości menadżera pomaga mi uwierzyć w siebie i swoje osądy. Bywały momenty, że za porażkę projektu obwiniałam siebie – uważałam, że nie potrafiłam go dobrze poprowadzić.
Czuję, że jestem mieszkanką Hiszpanii i Polski – w obu krajach jestem u siebie. Na południu mam slow life, pracuję z domu. Przyjazdy do ojczyzny dają rozpęd do dalszej działalności. W Polsce głównie pracuję: ekspresowo i bardzo intensywnie.
Polubiłam również czas pomiędzy – w podróży. Założyłam sobie, że w samolocie zawsze czytam jedną książkę o biznesie. To cenne chwile, które ciężko wygospodarować w codziennym życiu. Jest to też czas dla mnie, pomiędzy opieką nad małym dzieckiem w Hiszpanii, a pracą w Polsce.
Dopiero po urodzeniu dziecka zaczęłam myśleć o sobie, jak o kobiecie – nie dziewczynie. Jest to w życiu etap, który wiele zmienia. Pojawienie się dziecka było również motorem do wprowadzenia kolejnych zmian w firmie.  Macierzyństwo wymusiło na mnie przejście do bardziej strategicznego zarządzania niż do tej pory. Obawiałam się tej zmiany. Okazało się jednak, że wniosła wiele dobrego. Nigdy nie spodziewałam się, że wrócę do firmy rodzinnej. Zawsze byłam buntownikiem, nie podążałam za tradycją. Wychodząc od designu, myślałam, że będę zajmować się zadaniami kreatywnymi. Tymczasem okazało się, że najbardziej interesują mnie działania biznesowe – ustalanie procesów, zarządzanie zespołem, analizy. Ciągle siedzę w tabelkach i sprawia mi to wielką frajdę. Odkryłam potencjał biznesowy, który stał się moją pasją i tym, co w mojej pracy kocham
najbardziej.
Z każdym rokiem, od kiedy ANIA KRUK działa, czuję się mądrzejsza, coraz więcej umiem. To jest jak z żonglowaniem: zaczynasz od dwóch piłeczek i potem dokładasz kolejne. Jeżeli się dużo uczymy, łatwiej jest podejmować wyzwania. Nauką jest dla mnie również rozmowa z drugim człowiekiem, a ludzie często boją się zadawać pytania.
Mój tata był zawsze bardzo odważny. Dzielił się z moim bratem i ze mną swoimi przemyśleniami, abyśmy nigdy nie bali się podejmować nowych wyzwań. Dla otwartych umysłów świat stoi otworem”.

Ania Kruk

FOT. Iza Grzybowska

CIEKAWOŚĆ ŚWIATA

„Kiedy pojawiliśmy się z bratem na świecie, mama wybierała pracę na nocne zmiany, żeby w ciągu
dnia móc być z nami. Rodzice poświęcali nam cały swój czas i uwagę – wszystko, co mieli. W
takich wartościach wyrastaliśmy.
Sama tego nie pamiętam, ale moi koledzy z podstawówki wspominają, że od dziecka chciałam
zostać dziennikarką. Zawsze interesowałam się wydarzeniami, które działy się wokół nas.
Uwielbiałam WOS, ciekawiła mnie polityka.
Mój tata bardzo lubił programy informacyjne. Pilnował pór dnia, w których emitowane były
wiadomości, żebyśmy zawsze byli na bieżąco. Siedziałam z nim na dywanie przed telewizorem i
oglądaliśmy wydarzenia z wypiekami na twarzy. Pamiętam ze swojego dzieciństwa Ewę Siwicką,
prowadzącą program, który dwadzieścia lat później prowadziłam również ja.
Naturalna ciekawość świata doprowadziła mnie na dziennikarstwo i politologię, które studiowałam
w Poznaniu. Miłość do dziennikarstwa zaczęła się od radia. Jeszcze będąc w liceum, biegałam w
wolnej chwili do Radia Merkury, w którym czytałam pozdrowienia od słuchaczy. Uwielbiałam tę
pracę. Radio ma w sobie magię – słuchasz głosów, które kochasz i podziwiasz. Potem jednym z
przedmiotów na studiach była pracownia radiowo-telewizyjna. Tak zaczęła się moja przygoda z
telewizją, która trwa już ponad dwadzieścia lat.
Pierwsze próby wystąpień na żywo to były tzw. stand-upy, czyli przygotowane lub improwizowane
komentarze, opisujące daną sytuację. Trudna sztuka, która niesamowicie uczyła, na czym polega
zawód dziennikarza w telewizji. Następnie robiłam przeglądy prasy, a w końcu zaczęło się
prowadzenie programów informacyjnych. To były czasy, w których widzowie na wiadomości musieli
czekać – nie było telewizji nadających informacje całodobowo. Każdy dzień w pracy był zupełnie
inny. Nigdy nie wiedziałam co przyniesie następny, z jakimi wiadomościami będę musiała się
zmierzyć.
Po dziewięciu latach pracy w telewizji publicznej przyszedł czas na nowe wyzwanie – pracę w
telewizji informacyjnej, nadającej newsy 24 godziny na dobę. Taka telewizja jest jak żywy
organizm, który w każdej chwili może się zmienić. Praca w TVN24 była dla mnie szkołą życia.
Ważny był również czas w TVN24BiS, gdzie przekazywaliśmy wiadomości z całego świata. O
polskich sprawach jest łatwiej mówić, a tutaj mieliśmy do czynienia z trzęsieniami ziemi, wojnami w
odległych krajach – to jest już inny kaliber dziennikarstwa.
Praca dziennikarza angażuje wszystko. Mówi się, że telewizja to kochanka, która zabiera twój czas
i siły. Sukcesem jest, aby nie zatracić tego, co dla nas najważniejsze.
Pojawienie się dziecka powoduje całkowitą zmianę w głowie kobiety. Zmienia się sposób patrzenia
na przyszłość i czas, który jest teraz. Rodzina to moja wyspa szczęścia. Staram się, aby praca
dostosowywała się do niej, a nie na odwrót. Stąd też pomysł na kolejne nasze wspólne wyzwanie,
jakim jest przeprowadzka do Afryki. Żartujemy sobie z mężem, że dopadła nas “zanzibarka”, czyli
choroba, która trzyma i nie puszcza.
W Afryce poznaliśmy zupełnie inne podejście do relacji międzyludzkich – tam życie kręci się
głównie wokół nich, a u nas takie myślenie powoli zanika. Ogromnym problemem naszych dzieci i
nas samych jest fakt, że nie spędzamy czasu ze sobą, tylko obok siebie. W całym tym pędzie za
pieniędzmi, kolejnymi sukcesami ludzie zapominają o bliskości. Tylko pytanie: w imię czego?
Ostatnio od wielu osób, z którymi rozmawiam o przeprowadzce, często słyszę to samo zdanie: “Ja
też o tym marzę, ale się boję”. My doszliśmy do wniosku, że im dłużej będziemy czekać na tę
naszą przyszłość, tym ona będzie krótsza. Więc może trzeba spróbować?
Moje chwile słabości przypominają walkę pomiędzy tym czego się boję, a czego chcę. Takie też
nastawienie mam do naszej przygody z przeprowadzką na Zanzibar. Będzie ciężko, ale po prostu
będziemy musieli sobie poradzić. I damy radę. Wszystko w naszych głowach i rękach.
Z jednej strony blokuje nas strach, z drugiej strony unieszczęśliwiają potrzeby. To też jest lekcja,
którą wynieśliśmy z Zanzibaru, że im mniej człowiek ma, im mniej posiada, tym jest szczęśliwszy.
Mniej rzeczy go wówczas przytłacza i za mniejszą ilością goni.

Tracimy czas, żeby więcej  zarabiać, pędzić, gonić, a nie spędzamy go ze sobą. Wciąż dochodzimy do punktu wyjścia.

Stwierdziliśmy, że chcemy to zmienić – nie warto dłużej czekać.”

Katarzyna Werner

FOT. Archiwum Charytatywnych Kulinarnych Zawodów Dziennikarzy

MOJE ZASADY

KOBIETY POZNANIA

MOJE ZASADY

„ Jako dziecko marzyłam, aby zostać agentem do zadań specjalnych. Uwielbiałam oglądać filmy akcji, w których bohaterowie walczyli o lepszy świat. Planowałam dostać się do liceum wojskowego i spełnić swoje marzenie, jednak przed osiemnastymi urodzinami zaszłam w ciążę. Musiałam zrezygnować ze swojego dotychczasowego życia i planów. Ciąża była na tyle skomplikowana, że przez większość czasu leżałam w domu. Zaczęłam wówczas, dosłownie, piłować paznokcie i tak zaczęła się moja przygoda z branżą kosmetyczną.

To były czasy bez mediów społecznościowych. Publikowałam efekty mojej pracy na forach internetowych, związanych ze stylizacją paznokci. Z czasem zaczęły się do mnie zgłaszać różne firmy – chciały, abym została ich instruktorką. Myślę, że nie do końca zdawały sobie sprawę, ile mam lat. Warunkiem podjęcia takiej współpracy było założenie przeze mnie działalności oraz posiadanie własnego lokalu. Postawiłam wszystko na jedną kartę i w wieku niespełna dwudziestu lat, z małym dzieckiem u boku, otworzyłam firmę. 

Byłam za młoda, żeby mieć wówczas wizję swojego biznesu, ale wiedziałam, że to jest szansa, z której warto skorzystać. Sytuację utrudniał fakt, że wiele osób z otoczenia nie wierzyło w mój pomysł na siebie. Rówieśnicy wybierali się na studia. Koleżanki ze szkoły szły na stomatologię, psychologię – poważane i modne wówczas kierunki. Moja droga – z małym dzieckiem i kosmetologią, wydawała im się dobrym żartem.

Dzisiaj firma Eclair to produkcja własnych wyrobów, salony i przede wszystkim zespół ludzi, jednak początki nie dawały gwarancji rozwoju. Otworzyłam salon w podpiwniczonym lokalu – początkowo tylko z myślą o prowadzeniu szkoleń. Z czasem zaczęłam zapełniać kalendarz indywidualnymi klientkami, których przybywało coraz więcej. W tamtym czasie stylizacja paznokci kojarzyła się w Polsce z tandetą i kiczem. Salony były ozdobione motylkami, serduszkami, świecącym brokatem. Tak samo wyglądały opakowania wszystkich produktów. Kłóciło się to z moim poczuciem estetyki i bardzo chciałam odczarować ten wizerunek. Wraz z moim współpracownikiem zaczęliśmy się zastanawiać nad produkcją własnych wyrobów dla salonu. Równo miesiąc po tej rozmowie, byliśmy na pierwszym spotkaniu w fabryce. Nie pozwalałam sobie na myśl, że coś może się nie udać. Kiedy zostajesz mamą w młodym wieku, przestajesz mieć czas na rozmyślania, a wchodzisz w tryb ciągłego działania. 

Firma Eclair rozwijała się na wielu polach w tym samym czasie. Stanowiło to potwierdzenie, że ludzie widzą w nas potencjał. Pojawiały się kolejne salony, które chciały nawiązać współpracę, nowe produkty, szkolenia. Trzeba było zarządzać wszystkimi tymi gałęziami – prawdziwa szkoła życia. Miałam chwilę słabości, kiedy liczba bodźców, która do mnie docierała, była miażdżąca. W jednym czasie ruszyliśmy z nową gamą produktów, stworzyliśmy siatkę trenerów poza Polską – nadmiar spraw był trudny do opanowania. Zaczęłam się wówczas zmuszać do uśmiechu: do wszystkich bez wyjątku. I to mi pomagało – rozładowało stres i negatywne emocje. Skończyły się nagle sytuacje, które mnie obciążały nerwowo. Wiem, że to może zabrzmieć banalnie, ale w praktyce wciąż mało osób z tego najprostszego narzędzia korzysta. Wystarczy się po prostu uśmiechnąć. Im bardziej otwierasz się na ludzi, tym bardziej dobra energia do ciebie wraca. 

Po kilku latach wydarzyło się coś niesamowitego: te same dziewczyny, które sugerowały mi, że to, co robię jest niewartościowe, zaczęły szukać u mnie pracy. Zrozumiałam wówczas, że naprawdę nie liczy się, jakie szkoły skończyliśmy, ale jakimi jesteśmy ludźmi. Trzeba mieć swoje zasady, bez względu na to, co inni mówią na twój temat. Jeśli będziesz ciężko pracować i jednocześnie będziesz szczery sam ze sobą, to zaprocentuje.

Czasem zapominam, ile naszemu zespołowi udało się dokonać. Warto robić sobie  podsumowania działań, zapytać, gdzie jest dzisiaj nasza firma i w którym kierunku zmierza – to pozwala nie zamykać się na nowe możliwości. Taka refleksja często wiąże się z powiększeniem zespołu, kolejnymi nakładami inwestycyjnymi czy zupełną zmianą wizji. Te trudne decyzje wymagają sporej biznesowej odwagi, której wciąż się uczę. Pamiętam, jak dwa lata temu martwiłam się, czy znajdę chętnych do wynajmu części naszego lokalu, aby móc zapełnić niewykorzystane metry. Dzisiaj Eclair zajmuje dwa olbrzymie lokale biurowe, powierzchnie magazynowe i duży salon. Powoli brakuje nam miejsca.

Balans to dla mnie trudne słowo i wyzwanie. Kiedy zostajesz mamą, zawsze pojawia się dylemat. Jeśli idziesz do pracy i spełniasz się zawodowo, tęsknisz za swoim dzieckiem. Gdy jesteś w domu, spędzasz kreatywnie czas z maluchem, tęsknisz za zawodowymi wyzwaniami – od pieluch też można czasem oszaleć. Nie ma idealnej sytuacji. I to będzie trwało jeszcze długo. 

Każdy z nas ma siłę, żeby realizować swoje marzenia, tylko nie każdy jeszcze o tym wie. Wywodzimy się z różnych środowisk, różnych rzeczy doświadczyliśmy w dzieciństwie. Pół życia mieszkałam na Wildzie w Poznaniu i miałam możliwość obserwowania ludzi, którzy mieli naprawdę ciężkie życie. Widziałam wiele złych sytuacji, ale nigdy się z nimi nie utożsamiałam. Czułam, że można żyć i postępować inaczej. Często obserwujemy dzieci, które wyrastają w niesprzyjającym środowisku i tak nim przesiąkają, że nie potrafią sobie wyobrazić innego życia. Dlatego zawsze lubię słuchać historii osób, które pomimo wychowania w trudnym środowisku, wyrastają na wartościowych ludzi, odnoszących sukcesy. 

Żyję według zasady, że skoro mam na siebie dobry pomysł i on pojawił się w mojej głowie, to znaczy, że jest realny. Warto szukać w życiu pasji, którym z przekonaniem chcemy poświęcać swój czas. Wówczas jest nam łatwiej wierzyć w nasze pomysły, nawet jeżeli dzisiaj tylko my widzimy w nich wartość. Jeśli jesteś sam ze sobą spójny i konsekwentny, w końcu ktoś cię dostrzeże. A wraz z tobą  – to, co tworzysz.”

Iga Sadowska

FOT. Karolina Hinc

PLAN AWARYJNY

PLAN AWARYJNY

“Kiedy myślę o domu rodzinnym, wracam do chwil, gdy siadaliśmy w dużym pokoju – tata z gitarą, a ja obok, przyśpiewując do granych utworów. Zawsze „po godzinach”, nigdy na poważnie. Jestem pierwszą osobą w rodzinie, która w ogóle pomyślała, że można zająć się muzyką profesjonalnie.

Po liceum wybrałam porządny zawód nauczyciela. Ukończyłam filologię angielską. Moi rodzice bardzo mnie wspierali w tym wyborze. Mówili: śpiewaj ile chcesz, ale zawsze dobrze mieć awaryjny plan –  posłuchałam ich. Angielski lubiłam na tyle, aby go studiować.

Moja muzyka czekała na lepszy moment.

W międzyczasie nagrywałam covery piosenek na różnych portalach muzycznych. Dołączyłam również do zespołu. Zaczęło się granie na żywo – czas urzeczywistniania marzeń. Kiedy pierwszy raz stanęłam na scenie przed mikrofonem, zobaczyłam wpatrzone we mnie oczy widowni. Uśmiechałam się na zewnątrz i w myślach do samej siebie – ten czas na scenie był od początku moim żywiołem.

Z sezonu na sezon zaczęłam nabierać coraz większej pewności scenicznej. Długo walczyłam ze swoją nieśmiałością, z myśleniem, że nie mam wykształcenia muzycznego. W końcu te wymówki przestały mnie blokować i zaczęłam po prostu działać. Im więcej ćwiczyłam, tym częściej otrzymywałam podpowiedzi, że idę w dobrą stronę.

Moja historia jest potwierdzeniem, że w każdym wieku można zacząć śpiewać. Na drodze poznawania siebie jako artystki, pojawiały się różne programy typu talent show. Startowałam do kilku i zawsze dostawałam odmowę. Zaczęły przychodzić myśli, że może to nie dla mnie. Powiedziałam sobie wówczas, że jeżeli dane mi będzie wystąpić w takim programie, jego organizatorzy sami się do mnie zgłoszą. I tak się stało. Któregoś dnia zadzwonił telefon – to było zaproszenie do „The Voice of Poland”.

Wcześniej obserwowałam ten show, nie wierząc, że mogłabym w nim wystąpić. Tam startują prawdziwi zawodowcy, muzycy ze sporym doświadczeniem. Poszłam na casting mając świadomość, że udział w programie nie jest gwarancją sukcesu – z takim podejściem wystartowałam. Przyszłam na przesłuchanie i się przeraziłam. Tylu kandydatów, tyle kolorowych ptaków i w tym wszystkim ja – zwykła dziewczyna z Poznania. Ale w życiu, żeby pójść dalej, trzeba po prostu stawić się w danym miejscu i podjąć wyzwanie.

Przeszłam precasting – czekało mnie wystąpienie w tzw. „przesłuchaniu w ciemno” przed trenerami, z widownią na żywo. „The Voice of Poland” jest typowo wokalnym programem. Trenerzy nie widzą cię podczas występu, tylko słyszą twój głos, co szybko weryfikuje twój talent. Miałam wrażenie, że jestem w telewizyjnej dżungli – kamery otaczały mnie z każdej strony. Weszłam na scenę, popatrzyłam na widzów i powiedziałam sama do siebie, że jestem tu dla nich. Śpiewałam, zapominając powoli o kamerach, a fotele trenerskie zaczęły się po kolei odwracać. Oznaczało to, że dostałam się do programu.

Trafiłam pod opiekę Marysi Sadowskiej, która zajęła się całą naszą grupą. Wiele się od niej nauczyłam. Miałam dylematy podczas kręcenia poszczególnych odcinków. Wiedziałam, że mam tylko kilka dni na przygotowanie do kolejnego nagrania. W takich sytuacjach nieważne, czy masz ból głowy, czy jesteś niewyspany – musisz walczyć. Programu nie wygrałam, ale sam udział był dla mnie prawdziwą szkołą życia. Wiele się nauczyłam, przede wszystkim o samej sobie. Zrozumiałam, czego chcę i wróciłam do Poznania, do rzeczywistości.

Jak wracasz po udziale w tego typu programie, musisz pamiętać, że nie będzie na ciebie czekał tłum fanów. Udział w „The Voice of Poland” trochę przenosi w inny wymiar czasoprzestrzeni – wydaje ci się, że możesz wszystko. Pełna wielkich nadziei zderzasz się na nowo ze ścianą.

W głowie miałam mnóstwo nowych pomysłów: na piosenki, koncerty, działania muzyczne.

Powrót jednak nie był tak kolorowy.

Wróciłam do nauczania w taki sposób, aby wciąż znajdować czas na tworzenie swoich piosenek. Miałam plan i mocno się go trzymałam. Śpiewanie coverów już mi nie wystarczało, chciałam dać z siebie  coś więcej. Marysia Sadowska była dla mnie mocną inspiracją do działania. Podczas programu nieustannie pytała, czy już nagrywam swoje piosenki i powtarzała, abym nie czekała, tylko tworzyła. Zaczęłam pisać metodą prób i błędów. Zbierałam piosenki, jedną po drugiej.

Myślę, że najtrudniejsza w byciu artystą jest obawa, żeby realia życia codziennego nie zabiły tego, co tworzymy. Chciałabym chronić moją muzykę od przyziemnych frustracji – pytań, czy starczy mi do końca miesiąca na bieżące rachunki. Na muzykę bardzo łatwo jest się obrazić. Kiedy ci nie wychodzi, myślisz, że może coś jest z tobą nie tak. Sama wiara we własny talent po prostu nie wystarczy. Miałam taki moment, kiedy pytałam siebie, dlaczego innym artystom jest łatwiej przebić się na rynku, a ja wciąż pukam do różnych drzwi i czekam, kiedy w końcu  się otworzą.

Bycie artystą to ciągła nauka cierpliwości. Trzeba naprawdę kochać muzykę. Może dlatego nie odpuszczałam  i pomimo wielu przeszkód wciąż działałam.

Większości moich muzycznych dokonań towarzyszyła obawa. Mam taką zasadę: zrób to, mimo strachu. Moja płyta jest najlepszym przykładem. Kiedy zaczęłam pisać pierwsze piosenki, nawet nie pozwalałam sobie na myśl, jak to będzie, kiedy ją wydam. Wkrótce minie rok od jej pojawienia się na rynku. Pamiętam, kiedy wzięłam pierwszy egzemplarz do ręki i poczułam, jakby ktoś zdjął ze mnie plecak z kamieniami. Piosenki na tę płytę powstawały prawie pięć lat, dużo czasu zajęła również organizacja jej wydania.

Ogromna ekscytacja mieszała się z poczuciem spełnienia.

Jest wiele czynników, o które musisz zadbać, żeby twoja muzyka została usłyszana. Nie ma jednej, prostej reguły. Jeżeli czujesz, że to co robisz jest dobre, zacznij działać – zrób ten pierwszy krok.

Nawet ze strachem w oczach.”

Aga Czyż

FOT. Ola Bodnaruś

BYĆ KOBIETĄ ON TOUR

JAKUB WITTCHEN

BYĆ KOBIETĄ ON TOUR

“Moi rodzice zawsze byli i nadal są bardzo aktywnymi ludźmi. Tata pracował w policji i często przenoszono go z miejsca na miejsce – a nas razem z nim. Przeprowadzaliśmy się ponad trzynaście razy. W naszym domu nieustannie się pracowało. Rodzice często nam powtarzali, że musimy dużo od siebie wymagać i wzajemnie się mobilizować do działania – w takich wartościach nas wychowali. Na początku z przymrużeniem oka przyglądali się moim szkolnym działaniom. Byłam pierwsza do organizowania różnych wydarzeń w szkole. W wieku ośmiu lat prowadziłam świetlicę dla dzieci w bloku, w którym wówczas mieszkaliśmy. Organizowałam różne wydarzenia towarzyskie – to był od zawsze mój żywioł.
Naukę w niemieckiej szkole zaczęłam dzięki mojemu tacie, który zapisał mnie na lekcje języka niemieckiego, kiedy miałam dwanaście lat. Gdy byłam w drugiej klasie liceum zdałam egzamin językowy, dzięki któremu mogłam rozpocząć naukę w gimnazjum we Frankfurcie nad Odrą. Zamieszkałam w zaprzyjaźnionej niemieckiej rodzinie, która stała się dla mnie drugą rodziną. Poznałam inną kulturę, język – myślę, że to doświadczenie miało ogromny wpływ na to kim jestem dzisiaj. Po maturze rozpoczęłam studia prawnicze na Europa-Universitaet Viadrina. Jednocześnie pracowałam w Berlinie, żeby móc utrzymać się na studiach. Zajmowałam się rożnymi działaniami: zaczynałam od drukarni i roznoszenia ulotek, potem był sklep z winami, z którego wyniosłam niesamowitą wiedzę o sprzedaży, aż na mojej drodze pojawiła się firma Caparol, handlująca farbami.
Na początku sprawdzałam jakość naklejek na puszkach, później zajęłam się controllingiem i pracowałam w dziale marketingu. Byłam bardzo wierna tej firmie i uwielbiałam ją. Nauczyłam się w niej prawdziwego etosu pracy, odpowiedzialności i punktualności. W międzyczasie dorabiałam wciąż jako kelnerka. I choć trudno w to uwierzyć, moja przygoda ze Starym Browarem zaczęła się podczas jarmarku bożonarodzeniowego w Berlinie.
Pamiętam ten niesamowity dzień w moim życiu. Na wspomnianym jarmarku pojawił się z żoną Artur Orzech, którego przez wiele lat podziwiałam jako dziennikarza. Rozmawialiśmy pomiędzy kolejnymi dolewkami grzanego wina. Byli zdziwieni, że pracuję podczas jarmarku i pytali, czy nie chciałabym wrócić do Polski. Złożyli mi nawet propozycję, że znajdą dla mnie pracę w Polsce. Odpowiedziałam im, że tylko bajki mają dobre zakończenie i prosiłam, żeby nie obiecywali mi za dużo.
Jednak trzy dni później mój telefon zadzwonił i poinformowano mnie, że mam umówioną rozmowę z Panią Prezes Grażyną Kulczyk. Jechałam samochodem na spotkanie, nie do końca wierząc, że zaraz mam się zobaczyć z samą Panią Prezes. Szybko złapałyśmy wspólną nić porozumienia i po tygodniu byłam już w Poznaniu. Mój tata obawiał się, czy uda mi się przy tym wszystkim ukończyć studia, czy mnie ten nowy świat za bardzo nie pochłonie. Mogę powiedzieć, że tak właśnie się stało, ale w najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pani Prezes pozwoliła mi w pracy być naprawdę sobą.
Pierwszym zorganizowanym przeze mnie w Starym Browarze wydarzeniem były Czekoladowe Walentynki. Wszystkie szczegóły pamiętam, jakby to było wczoraj. Łączyliśmy samotnych ludzi, którzy mogli wejść do stworzonej przez nas kawiarenki i napić się wspólnie gorącej czekolady. Wydarzenie poprowadził Artur Orzech. Choć tak mogłam mu się odwdzięczyć, za szansę, którą dostałam.
Każdy z nas ma jednak takie momenty w życiu, kiedy mu się wydaje, że już może wszystko. W pewnym sensie są one potrzebne, bo trzeba próbować różnych rzeczy i być otwartym na to, co przynosi nam życie. Po dwóch latach rozstałam się ze Starym Browarem z przekonaniem, że mogę dużo. Czułam potrzebę wypróbowania swoich sił gdzie indziej. Odeszłam i zajęłam się czymś zupełnie innym. Przyjęłam nową pracę, byłam dyrektorem pracowni protetycznych i między innymi organizowałam konferencje stomatologiczne w różnych miejscach w Polsce.
Ten okres w moim życiu bardzo wiele mnie nauczył – pozwolił sprawdzić się w nowych działaniach. Ale po czterech latach przyszedł taki moment, kiedy zdałam sobie sprawę, że Stary Browar jest tylko jeden i bardzo za nim zatęskniłam.
Przyjechałam wtedy na parking Starego Browaru i poczułam się, jakbym weszła do domu. Zdecydowałam, że bardzo chcę tu wrócić, ale nie było to aż takie łatwe.
Każdemu pracownikowi zwracam uwagę, że nie warto palić za sobą mostów. Trzeba się tak samo dobrze witać, jak żegnać. Odchodząc z Browaru, bardzo mocno podziękowałam za wszystko Pani Prezes. Wiedziałam, że dzięki niej wiele osiągnęłam. Gdy po czterech latach zadzwoniłam z prośbą, że chciałabym wrócić, padło pytanie, co w tym czasie zrobiłam. Musiałam udowodnić, że nie osiadłam na laurach. Dostałam wtedy drugą szansę i wróciłam.
Życie jest naprawdę przewrotne. Pamiętam, jak kilka lat wcześniej, gdy Blow Up Hall dopiero się otwierał, siedzieliśmy z rodzicami w kawiarnii, a mój tata mnie zapytał: “Dziecko, a co ty tak właściwie najbardziej chciałabyś robić?”. Odpowiedziałam, że marzę, aby kiedyś zostać dyrektorką takiego hotelu i mieć swój team. Wtedy było to dla mnie zupełnie nierealne marzenie, wykraczające poza moje wyobrażenia. Ostatecznie okazało się, że nie ma rzeczy niemożliwych i zostałam dyrektorem hotelu. Ta przygoda trwa już siódmy rok.
Hotel jest jak żywy organizm, który nigdy nie śpi. Przez to my żyjemy tym hotelem całą dobę. On tego od nas wymaga – ode mnie i mojego zespołu. Trochę go traktujemy, jak nasz drugi dom.
To, jak wygląda całe nasze życie i jakie mamy do niego nastawienie zawdzięczamy w dużej mierze ludziom, którzy nas otaczają, wzbogacają i rozwijają. Miałam i nadal mam ogromne szczęście, że tylu dobrych ludzi spotkałam na swojej drodze. Projekt #BYCKOBIETAONTOUR, który stanowi dla mnie duże wyzwanie, jest moim podziękowaniem za to, że takich wartościowych ludzi poznałam. Bardzo chciałabym docierać z tym projektem do małych miejscowości, aby spotykać się z kobietami, które na co dzień nie mają możliwości uczestniczenia w tego typu wydarzeniach.
Nasze konferencje skierowane są do osób, które szukają inspiracji i chcą się uczyć od innych. Chcemy sprawić by poczuły się szczęśliwymi, spełnionymi kobietami, aby zrobiły coś dla siebie. Jeżeli uda się podpowiedzieć choć jednej osobie z tych wszystkich zgromadzonych na sali, żeby robiła w życiu to, co lubi, będę mogła powiedzieć, że osiągnęliśmy sukces.
Ogromną radością i inspiracją było pojawienie się na mojej drodze Doroty Wellman. Ja najczęściej wzruszam się, gdy widzę Dorotę i gdy jest blisko mnie. Jestem niesamowicie wdzięczna, że możemy sobie powiedzieć zarówno złe i jak i dobre rzeczy, że nasze rozmowy są szczere i uczciwe, i że jej się wciąż chce, przyjechać do każdego miejsca, które wymyślę – to jest piękne.
Nasze wyjazdy do różnych miast uświadomiły mi, ile jeszcze jest do zrobienia. Nie każdy ma wokół siebie osoby, które mobilizują go do zmian, do bycia sobą. Chciałabym, aby ten projekt dalej żył. Pojawiają się kolejne miejsca na naszej mapie, więc wszystko idzie w dobrym kierunku.
Każdy z nas jest odpowiedzialny za swoje życie. Wyłącznie od ciebie zależy, jak nim pokierujesz. Nie można przerzucać odpowiedzialności na innych. Mnie nikt nie uczył, jak organizuje się konferencje, jak pozyskuje się sponsorów. Korzystając ze swojej intuicji, szłam, pytałam i pukałam do różnych drzwi. Pamiętam, jak udało mi się zdobyć telefon do redaktora naczelnego Twojego Stylu – Jacka Szmidta. Wybrałam numer i z emocji prawie słuchawka wypadła mi z ręki.
Jeśli kiełkuje w tobie jakiś pomysł, spotkaj się z kilkoma osobami, aby ten temat wspólnie omówić, podyskutować. Warto zadać im pytania, z którymi się borykasz. Daj szansę ludziom, którzy mają większe doświadczenie, kilka lat więcej, stwórz okazję do podzielenia się wiedzą.
Zawsze będę głośno mówić, że warto pytać, spotykać się i walczyć o swoje marzenia. Trzeba działać! Warto chcieć więcej od siebie, od innych i od życia”.

Marta Klepka

FOT. Jakub Wittchen

 

NIE DAJ SIĘ ZATRZYMAĆ

NIE DAJ SIĘ ZATRZYMAĆ

“Moja praca to przede wszystkim praca z ludźmi. Zawsze marzyłam o zawodzie, w którym czynnik ludzki będzie miał największe znaczenie. Jeszcze na studiach postanowiłam otworzyć własną działalność – „Pretty Little Weddings”. Od początku drogi zawodowej ważna była dla mnie niezależność. Chciałam polegać na intuicji, działać po swojemu. Byłam gotowa rzucić się na głęboką wodę.

Wcześniej brałam udział w produkcji kilku wydarzeń miejskich, jednak brakowało mi w nich personalnego pierwiastka, który jest w organizacji ślubów. Nigdy nie byłam dziewczyną, marzącą o swoim Wielkim Dniu od dziecka, jednak zawód konsultanta ślubnego uwiódł mnie niesamowicie. Jestem bardzo rodzinną osobą. Mocno rozczulają mnie reakcje ludzi, którzy na równi z Parą Młodą, przeżywają ten dzień. Organizacja idealnego ślubu to nie tylko marzenie Pary Młodej, ale również ich rodziców, dziadków. Najczęściej taki projekt trwa kilkanaście miesięcy, składa się z wielu rozmów, a także wspólnych stresów. Jestem wdrażana w rodzinne historie, często konflikty, z którymi również trzeba się zmierzyć.

Pierwsze zlecenie wspominam jak koszmar. Musiałam intuicyjnie podjąć decyzje, które dzisiaj wynikają z doświadczenia. Robiąc coś „na czuja” nie wiesz, czy robisz to dobrze. Najprostsze rzeczy wydają się wówczas trudne. Miałam wobec siebie bardzo wysokie oczekiwania. Kosztowało mnie to wiele nerwów. Na dodatek Para Młoda nie wiedziała, że są moimi pierwszymi klientami. Po czasie uważam, że poszło mi naprawdę świetnie. Staram się odczarować przeświadczenie, że zawód konsultanta ślubnego to bardzo poważne zajęcie. Pary, które po raz pierwszy umawiają się ze mną na spotkanie, są zdziwione, że nie wita ich smutna Pani w garsonce. Trzeba się polubić, żeby ta współpraca zadziałała.

Największym wyzwaniem w tym zawodzie jest połączenie swojego gustu i własnej wizji z koncepcją, jaką mają moi klienci. Każda para daje mi wielki kredyt zaufania, oddając jeden z najdroższych i najważniejszych dni w swoim życiu w ręce prawie obcej osoby. Muszę im pokazać, że jestem w stanie spełnić ich marzenia.

Kiedy rozpoczynałam pracę w tym zawodzie zauważyłam, że plannery ślubne dostępne na rynku nie do końca wyczerpują temat organizacji ślubu. Postanowiłam więc stworzyć produkt, z jakiego sama chciałabym korzystać – tak narodził się pomysł na wydanie „Pretty Little Planner”. Rozpisałam sobie długoterminowy plan realizacji mojego marzenia. Przychodziły wówczas myśli, że muszę zdobyć jeszcze większe doświadczenie, poczekać na lepszy moment, ale moi najbliżsi bardzo mocno mnie wspierali i motywowali, abym nie czekała ani minuty dłużej na realizację tego pomysłu. Wydawałam planner bez pomocy wydawnictwa. Na mojej głowie były takie rzeczy, jak wybór papieru, okładka. Cały proces trwał ponad rok. Pamiętam doskonale moment, kiedy wzięłam pierwszy egzemplarz plannera w ręce. Rozpłakałam się i to nie były łzy szczęścia. Udoskonalałam go jeszcze wielokrotnie, nim w końcu powstała finałowa wersja. Ale tak jest z marzeniami – od wizji do urealnienia pomysłu prowadzi długa droga, musimy wiele przejść. Dziś myślę już o kolejnym wydaniu.

Stres to zdecydowanie jeden z największych moich wrogów. Nigdy nie ukrywałam, że jestem osobą cierpiącą na nerwicę. Teraz zaczyna się powoli o tym mówić, ale wciąż jest to temat tabu, w szczególności w świecie biznesowym. Brzydka prawda, o której nie mówi się łatwo czy przyjemnie. Moi znajomi byli w szoku, kiedy dowiedzieli się, że ja – osoba z nerwicą, biorę sobie na głowę prowadzenie własnego biznesu. Dlatego tak ważne jest dla mnie, aby mówić głośno, że można i da się to zrobić. Nerwica uprzykrza mi życie, ale nie jest czynnikiem, który może mnie zatrzymać. Nie wolno pozwolić, żeby choroba nas ograniczała. Często, kiedy mówimy o kobietach sukcesu, widzimy je piękne, idealne i zadbane.  Ale nikt nie wie, jaką drogę musiały przejść, żeby zostać docenione. Gdy jesteś przedsiębiorcą, nikt cię nie poklepie po plecach za dobrze wykonaną pracę. Sam musisz nauczyć się być dla siebie mentorem, który powie ci, że idziesz w dobrym kierunku. Nie szukać pochwał, robić swoje, aby praca była jak najlepiej wykonana.

Własna działalność nauczyła mnie również umiejętności delegowania zadań. Pierwsza strona internetowa PLW była moim dziełem – mocno odbiegała od profesjonalnie wykonanej strony. Wylałam przy niej litry łez, zanim powiedziałam sobie “po co – nie muszę umieć wszystkiego” i zatrudniłam informatyka.

Niedawno przeczytałam zdanie, że kobiety często z wieloma sprawami czekają na przyjście „odpowiedniego momentu”. Odkładamy zmianę dotychczasowego życia, pracy czy macierzyństwo, bo zawsze chcemy być jak najlepiej przygotowane do nowej roli. Ale jak będziemy się za długo zastanawiać, to osoba obok nas, która jest mniej kompetentna, mniej utalentowana i nie ma naszych największych zalet, zrobi to, na co nam zabrakło odwagi. Dojdzie do miejsca, w którym byłybyśmy, gdybyśmy za długo o tym nie myślały. Nauczyłam się, że pewne rzeczy wyjdą w praniu. Trzeba znać swoje mocne strony i brać życie za rogi. Problemy rozwiązuje się po drodze. W końcu nie jesteśmy w stanie przygotować się na wszystko.

Kiedy spotykam kogoś, kto waha się czy zaryzykować i zrobić coś, w co wierzy, zawsze mówię “zamknij oczy i zrób to”. Jeżeli mamy pomysł i przede wszystkim czujemy potrzebę zmiany, zrobienia czegoś po swojemu, warto znaleźć w sobie siłę, aby iść tą drogą”.

Barbara Tomczak,

Pretty Little Weddings

FOT. Olga Jędrzejewska

WYŚCIG ŻYCIA

WYŚCIG ŻYCIA

“Jako mała dziewczynka marzyłam, aby zwyciężyć w Wyścigu Pokoju. Nie wiedziałam
wówczas, że w takim wydarzeniu nie mogą wziąć udziału kobiety. Miałam marzenie, więc
nie widziałam przeszkód w jego realizacji. Dziś myślę, że podobnie jak Wyścig Pokoju, moja
historia miała wiele etapów, które trzeba było zrealizować na drodze do zamierzonego celu.
Każdy z nich wymagał pokory – nie każdy etap da się od razu wygrać.
Mój ojciec, Mistrz Polski z 1948 roku w biegu na 100 metrów, był prawdziwym miłośnikiem
sportu. Przekazał mi ten sportowy dryg i chęć dążenia do własnych celów. Z domu
wyniosłam też bardzo cenną umiejętność – przegrywania. Dla osoby wykonującej zawód
chirurga to przydatna cecha. Nawet, gdy jesteś dobrze przygotowany merytorycznie, nie
zawsze wszystko idzie po twojej myśli. Są czynniki zewnętrzne, na które po prostu nie masz
wpływu. Umiejętność dążenia do celu ze zrozumieniem, że ta droga nie jest łatwa,
przypomina bieg przez płotki: jest ich wiele, niektóre się przewrócą i nie zawsze się
wygrywa.
Studia medyczne były dla mnie bardzo świadomym wyborem. Zawód lekarza kojarzył mi się
z osobą, która lubi kontakt z innymi ludźmi, a ja zawsze byłam ciekawa drugiego człowieka.
Medycyna jest bardzo wymagającym kierunkiem studiów. Pierwsze lata zajmuje ciężka i
żmudna nauka, pozwalająca określić, w jakim kierunku chciałoby się dalej rozwijać. Ja
wybrałam mikrochirurgię.
Moim marzeniem była praca na oddziale chirurgii ręki w Instytucie Chirurgii w Poznaniu –
jedynym wówczas w Polsce. To było bardzo motywujące miejsce. Wszyscy mocno się
wspieraliśmy i zachęcaliśmy do podejmowania różnych wyzwań. Współpracowałam tam ze
światowej klasy profesorem chirurgii z Finlandii. Od niego dowiedziałam się o stażu w
Stanach Zjednoczonych, gdzie możliwości rozwoju w zakresie chirurgii ręki były ogromne.
Rekrutacja na tego typu staż w latach osiemdziesiątych wiązała się z trudnym i długim
procesem. Wymagała między innymi wielu rozmów kwalifikacyjnych. Nie było mnie stać,
żeby polecieć na taką rozmowę i wrócić. Musiałam to rozwiązać inaczej. Z amerykańskimi
profesorami spotykałam się podczas ich pobytów w Europie, przez co cały proces
rekrutacyjny trwał kilka lat.
Mając już dziesięcioletnią praktykę, w 1985 roku rozpoczęłam pracę w szpitalu akademickim
w Louisville w Kentucky – wówczas jednym z najlepszych w USA szpitali w dziedzinie
replantacji.
Albo ktoś kocha Amerykę od pierwszego wejrzenia, albo nie daje sobie w niej rady.
Na Stany nie można patrzeć, jak na inne miejsce, do którego przywykliśmy. Wówczas
wszystko będzie nam się wydawać dziwne i nigdy się tam nie odnajdziemy. Ja od początku
widziałam ten kraj, jako miejsce wielkich możliwości.
Umiejętności menadżerskie, przekazane mi przez rodziców, na pewno przydały się podczas
tworzenia własnego zespołu w Klinice Kolegium Medycyny w Cleveland, a następnie w
Chicago. Zarządzanie to w moim odczuciu w dużym stopniu umiejętność zjednywania sobie
ludzi. Trzeba nauczyć się wymagać od innych w taki sposób, aby nikt się nie obraził i każdy
doceniał wykonywaną pracę. Sama uczę się tego do dzisiaj.
W grudniu minęło dziesięć lat (2008) od pierwszego udanego przeszczepu twarzy w USA,
który przeprowadziłam z moim zespołem. Podczas oczekiwania na dawcę, nigdy nie wiesz,
kiedy przyjdzie decydujący moment. Pewnego dnia mój telefon i pager jednocześnie zaczęły
dzwonić. Wiedziałam, że dzieje się coś niecodziennego, nadzwyczajnego. Odebrałam telefon
z informacją, że jest potencjalna dawczyni twarzy dla mojej pacjentki. W tym momencie
zaczęły się najbardziej decydujące 24 godziny. Musieliśmy bardzo szybko zebrać wszystkich
członków zespołu. Zaczęła się toczyć walka z czasem, nasz prywatny “wyścig pokoju”.
Znaliśmy trasę, ale nie wiedzieliśmy, ile przeszkód będziemy musieli pokonać po drodze.
Ta operacja mogła się różnie zakończyć. Zdaję sobie sprawę, że to był historyczny krok dla
medycyny. Nie tylko dla nas oznaczała ona ogromny sukces, prawdziwe zwycięstwo.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że byłam naprawdę uparta w dążeniu do realizacji
tego celu. Uzyskanie niektórych zgód trwało nie tygodnie czy miesiące, ale lata. Samo
przekonanie odpowiednich instytucji, aby zakwalifikować moją pacjentkę do tego typu
operacji, trwało ponad cztery lata. Można było się poddać i powiedzieć, że to nigdy nie
wyjdzie, jednak ja byłam uparta. Wierzyłam, że moje działania mają sens.
Często zostajemy sami z problemem i zamiast szukać rozwiązań, zaczynamy rozpamiętywać.
W ten sposób nie idziemy do przodu. Trzeba przyjąć, że problem, z jakim się zmagamy, jest
częścią naszego życia i należy szukać wszystkich możliwych rozwiązań.
Osobą, która zawsze mocno mnie wspierała był mój mąż. Bez niego nie miałabym takich
możliwości rozwoju. Kiedy przeprowadziliśmy się do Stanów, syn miał niecałe siedem lat.
Wymagał opieki, sprawdzenia, co się dzieje w szkole. A ja, gdy szłam na dyżur, pracowałam
praktycznie 24 godziny na dobę, z przerwami na spanie na szpitalnej kozetce. Jestem bardzo
wdzięczna mężowi za zrozumienie, że moja praca jest częścią życia naszej rodziny.
Teraz przyszedł czas na nowe wyzwanie. W zeszłym roku założyliśmy z synem firmę, która
na bazie moich badań naukowych tworzy nową terapię w transplantologii, przeznaczoną dla
chorych cierpiących na dystrofię mięśniową Duchenne’a.
Choroba ta dotyka dzieci, które w wieku od trzech do pięciu lat nagle przestają chodzić, mają
problemy z samodzielnym oddychaniem. W wieku około dwudziestu lat umierają, bo nie ma
dla nich lekarstwa. Na podstawie moich badań w banku komórek macierzystych
produkujemy takie komórki, które zatrzymałyby chorobę lub chociaż wzmocniły chore
mięśnie. W tej chwili przygotowujemy się do podania ich pierwszemu choremu dziecku,
notabene w Poznaniu. Mam nadzieję, że pod koniec 2019 roku uda się przeprowadzić
pomyślnie całą procedurę.
Od dawna marzyłam o stworzeniu takiego miejsca w Polsce. Jest to pewnego rodzaju misja –
zwrócenie uwagi na potrzebę prowadzenia tego typu badań, wprowadzenia nowych terapii.
Po wielu latach pracy przychodzi taka chwila, kiedy możesz sobie powiedzieć: “Ja już
wszystko co mogłam, zrobiłam”. Ale jak fantastyczny jest moment, kiedy odkrywasz, że twój
prywatny “wyścig pokoju” ma jeszcze wiele nowych, nieodkrytych dróg – ku twoim
marzeniom”.

prof. Maria Siemionow

FOT.  Jenny Fontaine

PRZEKRACZAĆ SWOJE GRANICE

PRZEKRACZAĆ SWOJE GRANICE

“Moje pierwsze buty do biegania otrzymałam od matki chrzestnej. Używane, piękne
adidasy – wymarzony prezent. Rodzina nie wiedziała, czy zamiłowanie do biegania przetrwa,
więc nie chciała inwestować od razu w sprzęt najwyższej klasy. Po dwóch miesiącach te
same buty nie nadawały się do użytku. Można powiedzieć, że zabiegałam je na śmierć. Taki
był początek mojego biegania – pasji, która pochłonęła mnie bez reszty.
Zaczynałam od szkolnych zawodów: w mieście, powiecie, następnie przyszedł czas na
Mistrzostwa Polski. Wszystko działo się w sposób naturalny, etapowo. Jak były sukcesy,
pojawił się również pęd do ciągłego doskonalenia się – chęć, aby biegać dalej. Choć nigdy
nie podjęłam decyzji, że tylko to będę w życiu robić.
Pod koniec szkoły gimnazjalnej usłyszałam od mamy radę, że jeżeli chcę nadal się rozwijać,
powinnam pójść do szkoły w Poznaniu, gdzie będę miała lepsze warunki do trenowania. W
Śremie – moim mieście rodzinnym, takiego zaplecza sportowego po prostu nie było. Do
Poznania przenieśliśmy się w cztery osoby. Dzisiaj z tej grupy pozostałam tylko ja.
Decydując się na zawodową ścieżkę sportowca, trzeba zrezygnować z bardzo wielu
aspektów swojego życia, o których na co dzień się nie myśli. W młodym wieku decydujesz
się na wyjazd z rodzinnego domu, jesteś wciąż w rozjazdach. Trenując nie masz czasu na
nic innego, niż sport i szkołę. Był to wybór, który pozwolił mi udowodnić sobie samej, że
mogę więcej. Sport pokazuje, że można przekraczać swoje granice. Spełniać się i doceniać
innych za ich osiągnięcia, bez względu na to, skąd pochodzą i jaką historię mają za sobą.
Na Igrzyska Olimpijskie w 2012 roku zakwalifikowałam się mając osiemnaście lat. Byłam
wówczas bardzo młodą zawodniczką. W szybkim tempie udało nam się z całym zespołem
przejść wszystkie klasyfikacje. Może ten pośpiech spowodował, że nie do końca potrafiłam
wyobrazić sobie, na co tak naprawdę się piszemy.
Był to jeden jedyny raz, kiedy mnie zamurowało, gdy weszłam na stadion. Doping kibiców
czułam dosłownie na sobie. Szłam na strefę zmian i powtarzałam sobie w kółko, aby tylko
nie spojrzeć na trybuny. Pierwszy raz poczułam tak wielkie obciążenie emocjonalne,
ogromny stres.
Igrzyska w 2016 roku to było już zupełnie inne doświadczenie. Bardzo świadomie
przeżywałam wszystkie starty. Wiedziałam, po co tam jestem i jakie to wyróżnienie móc
nazywać się olimpijczykiem. Czułam, że dorosłam.
Kiedy przychodzą chwile zwątpienia, zawsze zadaję sobie pytanie, czy to, co robię ma sens.
Czy jest mi to potrzebne do szczęścia? W takich momentach najczęściej mój organizm
mówi, żebym przystopowała. A ja powtarzam sobie głośno: dasz radę. Mimo bardzo
ciężkiego treningu, wielu wyrzeczeń, staram się znaleźć w sobie siłę, aby jeszcze pokazać –
przede wszystkim sobie – że mogę więcej.
W tym roku rozpoczęłam studia doktoranckie na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu.
Od małego byłam wychowywana w poczuciu, że moim najważniejszym obowiązkiem jest
nauka. Po takim dotlenieniu organizmu, jaki daje nam trening, lepiej się pracuje. Podczas
ostatniej wigilii w Klubie Biegacza UEP dyskutowaliśmy z profesorami, którzy również
biegają, że często najlepszy pomysł na artykuł naukowy przychodzi podczas treningu.
Rok 2018, w którym borykałam się z kontuzją, skończyłam z dwoma medalami z
międzynarodowych imprez sportowych. Pobiłyśmy również zespołowo rekord Polski w
sztafecie 4×400 metrów na hali . Jest to przykład, że mimo wielu potknięć, człowiek potrafi
wstać i iść dalej. Pozwól sobie uwierzyć, że do przekroczenia granicy wystarczy maleńki
krok naprzód”.

Patrycja Wyciszkiewicz

FOT.   Aleksandra Szmigiel/ Running Creatives

 

CHCĘ WIĘCEJ

CHCĘ WIĘCEJ

“Moim pierwszym komputerem był atari – dostałam go w wieku sześciu lat. Miałam w nim wszystko opanowane, znałam ustawienia systemu, w każde miejsce musiałam się wklikać. To była miłość od pierwszego wejrzenia.

Pochodzę z małego miasteczka. Wybierając informatykę na Politechnice Poznańskiej, nie byłam do końca świadoma, że z komputerami mogę wiązać swoją przyszłość. Początek studiów był trudny. Tylko osiem dziewczyn na dwieście osób na roku. W moim liceum informatyka nie była na wysokim poziomie. Musiałam w krótkim czasie nadgonić to, co inni mieli już dawno przerobione. Starałam się dać z siebie jak najwięcej.

Jeszcze będąc studentką pracowałam w branży na pół etatu. Szybko zdałam sobie sprawę, że praca pod czyjeś dyktando podcina mi skrzydła. Wiedziałam, że sama chcę być dla siebie szefem i aby móc pracować na swoich warunkach, muszę założyć własną działalność. Po odebraniu dyplomu, poszłam w tę stronę. Nie wahałam się. Czułam, że to jedyna właściwa droga dla mnie. Wiedziałam, że jak nie teraz, to nigdy. Dużą pomocą przy rozkręcaniu firmy była dotacja otrzymana z Urzędu Pracy – dobre zabezpieczenie, żeby spróbować.

Moje wyobrażenia zupełnie nie przewidziały kierunku, w którym to wszystko ostatecznie poszło. Zaczynałam od tworzenia stron www dla klientów indywidualnych i współpracy z agencją. Z czasem coraz więcej osób, w większości były to kobiety, pisało do mnie, że chcą otworzyć biznes online. Mały budżet nie pozwalał im jednak stworzyć dla siebie miejsca w sieci, dzięki któremu mogłyby rozpocząć działania. Nie mogłam przestać myśleć o tych wiadomościach.

Zaczęłam się zastanawiać i stwierdziłam, że WordPress jest przecież sam w sobie dość prosty, a do stworzenia dobrej strony przy jego pomocy, wystarczy poświęcenie czasu i zdobycie odpowiedniej wiedzy. Korzystając z niego, osoby, które pisały do mnie, mogłyby małym kosztem stworzyć naprawdę dobre strony swoich firm. Bardzo chciałam im pomóc. Tak pojawił się pomysł na założenie bloga i pierwszy artykuł – jak stworzyć samemu dobrą stronę internetową.

W szybkim tempie zaczęło przybywać czytelników bloga. Pewnego dnia otworzyłam rano pocztę, a tam czekał na mnie mail od wydawnictwa z propozycją wydania książki o tematyce, którą się zajmowałam. Przeczytałam go z wypiekami na twarzy i nie dowierzałam. Ta wiadomość uświadomiła mi, jak wielka jest potrzeba przekazywania w sposób przystępny tego typu treści. Zdecydowałam się na samodzielne wydanie książki.

To było ogromne wyzwanie. Na początku zanotowałam prosty spis treści, którego miałam się trzymać i sukcesywnie go rozwijać. Pisanie jednak totalnie mi nie szło. Czas płynął, a ja wciąż miałam tylko ten spis treści. Zrozumiałam, że nie jestem osobą, która dobrze sobie radzi z celami długoterminowymi. Rozłożenie pracy na długi czas, nie pozwalało mi wystarczająco zmobilizować się do pisania. Usłyszałam wówczas bardzo dobrą radę, żeby zaplanować krótki odcinek czasu i odsunąć wszystkie inne sprawy na bok, aby w pełni skupić się na książce. Rada się sprawdziła i plan zaczął działać – wydałam ją w trzy miesiące.

Pierwszy odzew, jeszcze przed samym wydaniem, bardzo mnie zaskoczył. Przez to, że zdecydowałam się wydać książkę samodzielnie, zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Zastanawiałam się, jaki zrobić nakład, jakich materiałów użyć. Wpadłam wtedy na pomysł połączenia przedsprzedaży z ofertą fundatorską. Zainteresowane osoby wpłacały swoje “cegiełki”, wspierając publikację. Zapewniłam, że jeśli jej nie wydam, zwrócę im całość przekazanych środków. Po dwóch tygodniach od utworzenia tej oferty uzbierałam więcej „cegiełek”, niż spodziewałam się otrzymać przez pierwsze trzy miesiące sprzedaży. Nie mogłam w to uwierzyć. Wszystkie osoby, które wpłaciły swoje „cegiełki” otrzymały swój egzemplarz.  Wymieniłam je również w książce, aby im podziękować i dać coś od siebie. Niedawno spotkałam koleżankę z podstawówki, która w szkole pisała przepiękne wypracowania. Obie nie mogłyśmy się nadziwić, że to ja wydałam książkę – umysł ścisły, totalna noga z języka polskiego.

W szkole podstawowej, gdy wybierano mnie do odpowiedzi, nie byłam w stanie się odezwać. Jako osoba dorosła bardzo chciałam to zmienić. Cały rok chodziłam między innymi na spotkania Toastmasters, aby stawać przed widzami i walczyć ze swoją nieśmiałością. W tym roku udało mi się wystąpić na dużej konferencji, gdzie przemawiałam przed ponad 900 osobami. Małe rzeczy dają mi ogromną satysfakcję. W pokoju mam magiczny słoiczek sukcesów. Powstał on po to, abym nauczyła się doceniać swoje zwycięstwa. Jak mam chwile zwątpienia, otwieram go i odczytuję po kolei swoje małe dokonania. To właśnie one napędzają mnie do działania i dają wiarę w to, co robię.

Najczęściej w życiu żałujemy nie tego co zrobiliśmy, ale niewykorzystanych okazji. Pomysł na bloga pojawił się w mojej głowie tak naprawdę prawie dwa lata wcześniej, niż go stworzyłam. Wydawało mi się, że to nie jest ten czas, miałam mnóstwo obaw. Wymówek jest zawsze więcej, niż słów „na tak”. Trzeba jednak działać i stawiać pierwsze kroki. Następnie udoskonalać je, wyciągać wnioski i robić dalej to, co się czuje”.

Ola Gościniak,

https://olagosciniak.pl

fot. Agnieszka Werecha