POCZUCIE SENSU
“W szkole podstawowej jedna z nauczycielek wpisała mi w zeszyt cytat: Nauka jest jak niezmierne morze – im więcej jej pijesz, tym bardziej jesteś spragniony. Stał się on mottem mojego życia.
Nasz dom rodzinny był domem z tradycjami pedagogicznymi. W dziecięcych marzeniach widziałam siebie jako nauczycielkę biologii. W miarę poznawania tej nauki, która zawsze mnie pasjonowała, postanowiłam, że zostanę badaczem, który odkryje nieznaną “komórkę” i z nią będę podróżować po świecie.
Wychowywałam się w czasach, w których nauka potrafiła zapewnić lepsze życie. Rodzice wierzyli, że również przez naukę muzyki człowiek lepiej się rozwija. Gdy miałam siedem lat, wysłali mnie na lekcje gry na … akordeonie. Otrzymałam piękny, malutki, osiemnastobasowy akordeon. Dzieci w moim wieku biegały po podwórku, a ja grałam. Dopiero po latach odkryłam pozytywny wpływ nauki gry na instrumencie na pracę mózgu.
Po maturze wiele osób z mojej klasy postanowiło zdawać na medycynę – kierunek studiów, który z mojej perspektywy wydawał się nieosiągalny. Powiedziałam sobie jednak, że spróbuję. Skoro inni mają odwagę, dlaczego mnie miałoby jej zabraknąć? Złożyłam dokumenty na Uniwersytet Medyczny w Poznaniu. Dostałam się i tak rozpoczął się bardzo dobry czas w moim życiu. Medycyna zaczęła mnie pasjonować.
Kiedy dzisiaj obserwuję młode osoby, które mają wielkie marzenia i nie czują ograniczeń, odczuwam radość. Sama dorastałam w czasach, gdy wyróżnianie się było źle widziane. W szkole ten, kto dobrze się uczył i jeszcze robił dodatkowo coś, czego się od niego nie wymagało, był postrzegany negatywnie. Na szczęście na studiach medycznych spotkałam osoby, które były do mnie podobne mentalnie – każdemu chciało się robić coś więcej i wzajemnie się w tym wspieraliśmy. Okazało się, że można dobrze się uczyć, być aktywnym i mieć przyjaciół, którzy podzielają twoją pasję do nauki. Po studiach rozpoczęłam specjalizację lekarską.
W latach 80. wybór specjalizacji przypominał loterię. Proponowano specjalizacje tam, gdzie były niedobory w szpitalach. Najbardziej brakowało zawsze anestezjologów. Zostałam przydzielona do szpitala dziecięcego na ul. Krysiewicza w Poznaniu. W tym czasie przyszła na świat moja pierwsza córka. Kiedy zbliżał się czas powrotu do pracy po jej narodzinach, poczułam, że nie jestem gotowa, żeby leczyć w szpitalu dziecięcym. Sama niedawno urodziłam dziecko i na myśl o pracy z małymi pacjentami, miałam łzy w oczach. Zaczęłam szukać innych możliwości i tak trafiłam do bardzo mądrej pani profesor, która dała mi szansę pracy na jej oddziale w szpitalu przy ulicy Lutyckiej.
Zostałam wrzucona na głęboką wodę. W pierwszy dzień pracy, spojrzałam na rozpiskę dyżurów i w głowie pojawiły się tysiące myśli. Przeżyłam chwilę zwątpienia, czy podołam, czy na pewno dobrze robię, czy nie nadaję się raczej do pracy naukowej. Pani profesor dała mi wówczas bardzo dobrą radę: abym wytrwała miesiąc i po jego upływie ponownie zastanowiła się, co chcę dalej robić w życiu. Po tym czasie nie chciałam już odchodzić. Kolejne lata dzieliłam pomiędzy pracę w szpitalu a pracę naukową na uczelni.
Zawsze bałam się monotonii życia. Nigdy nie chciałam być lekarzem, który przychodzi do pracy, wykonuje znieczulenie i wraca do domu. Miałam potrzebę robienia czegoś więcej. Po kilkunastu latach pracy na Lutyckiej, otrzymałam telefon z propozycją przejścia do szpitala dziecięcego i objęcia tamtejszej kliniki. Pamiętam, jak zatrzymałam z emocji samochód – czułam ogromną radość i niedowierzanie. Zastanawiałam się, czy podołam. I to jeszcze w szpitalu dziecięcym, od którego uciekałam piętnaście lat wcześniej. Życie potrafi naprawdę zatoczyć koło. Podjęłam wyzwanie i 1 stycznia 2006 roku naprzeciwko mojego nowego zespołu; młodsza o ponad dziesięć lat od większości moich współpracowników. Dzień przed – w Sylwestra, przygotowałam listę celów: czego oczekuję od siebie, od tego miejsca, jak ja siebie tam widzę. Bardzo się bałam tego wyzwania. Nie miałam doświadczenia w zarządzaniu, musiałam się tego nauczyć „na żywym organizmie”.
Przełomem był dla mnie wyjazd na staż do Stanów Zjednoczonych w 2007 roku. Każdego dnia przyglądałam się pracy tamtejszych lekarzy, zapełniając zeszyt notatkami. Wróciłam do Polski z głową pełną pomysłów dotyczących naszego oddziału. Po dwóch latach mojej małej rewolucji usłyszałam, że nareszcie pracujemy inaczej i to się sprawdza. Jest to dla mnie największa nagroda. Anestezjologia i intensywna terapia są trochę „szarymi eminencjami” medycyny. Często ludzie nic o nich nie wiedzą. Niedawno zrobiono w Europie badania – zapytano pacjentów, czy wiedzą, czym zajmuje się anestezjolog i prawie 40% badanych nie wiedziało, że to jest lekarz.
W większości przypadków intensywną terapię poznajemy dopiero wówczas, kiedy na oddział trafia ktoś bliski z zagrożeniem życia. Wówczas dochodzi często do zderzenia dwóch światów.
W 2006 roku udało się powołać fundację Intensywnej Terapii Dziecięcej (ITD). W szpitalach były ciężkie czasy. Brakowało możliwości, funduszy, pomimo wielu chęci i pomysłów. Szukałam rozwiązania, aby za pomocą zebranych środków finansowych wspomóc klinikę i jej najmłodszych pacjentów. Pierwszym darczyńcą naszej fundacji był pan, którego dziecko zostało przyjęte na nasz oddział. Sfinansował powstanie strony internetowej fundacji. I tak to się zaczęło – przy pomocy wielu ludzi, wspólną pracą rozpoczęliśmy urzeczywistnianie naszych marzeń o fundacji ITD.
W tej chwili naszym najważniejszym celem jest zwiększenie ilości dzieci, które moglibyśmy objąć opieką w zakresie wentylacji mechanicznej w warunkach domowych. Staramy się, aby coraz więcej dzieci mogło być wentylowane w domu, czyli tam, gdzie czują się najlepiej, poza szpitalnymi korytarzami.
Będąc na studiach usłyszałam pewne powiedzenie, do którego często wracam: “Bo żyć trzeba pięknie”. Staram się żyć dobrze, aby nie mieć poczucia zaniechania. Czasami jako lekarze przegrywamy i do tego trzeba przywyknąć. Nie wszystkich udaje się uratować i trzeba nauczyć się z tym żyć. Moje córki czasem żartobliwie pytają “Mamo, czy ty możesz usiąść na pięć minut?”. Ale ja nie potrafię. Mam poczucie, że za szybko leci mi czas, a jeszcze tyle chciałabym zrobić. Więc nie odpuszczam, tylko działam.”
Dr hab. n. med. Alicja Śniatkowska
FOT. Archiwum prywatne