WYŚCIG ŻYCIA

WYŚCIG ŻYCIA

“Jako mała dziewczynka marzyłam, aby zwyciężyć w Wyścigu Pokoju. Nie wiedziałam
wówczas, że w takim wydarzeniu nie mogą wziąć udziału kobiety. Miałam marzenie, więc
nie widziałam przeszkód w jego realizacji. Dziś myślę, że podobnie jak Wyścig Pokoju, moja
historia miała wiele etapów, które trzeba było zrealizować na drodze do zamierzonego celu.
Każdy z nich wymagał pokory – nie każdy etap da się od razu wygrać.
Mój ojciec, Mistrz Polski z 1948 roku w biegu na 100 metrów, był prawdziwym miłośnikiem
sportu. Przekazał mi ten sportowy dryg i chęć dążenia do własnych celów. Z domu
wyniosłam też bardzo cenną umiejętność – przegrywania. Dla osoby wykonującej zawód
chirurga to przydatna cecha. Nawet, gdy jesteś dobrze przygotowany merytorycznie, nie
zawsze wszystko idzie po twojej myśli. Są czynniki zewnętrzne, na które po prostu nie masz
wpływu. Umiejętność dążenia do celu ze zrozumieniem, że ta droga nie jest łatwa,
przypomina bieg przez płotki: jest ich wiele, niektóre się przewrócą i nie zawsze się
wygrywa.
Studia medyczne były dla mnie bardzo świadomym wyborem. Zawód lekarza kojarzył mi się
z osobą, która lubi kontakt z innymi ludźmi, a ja zawsze byłam ciekawa drugiego człowieka.
Medycyna jest bardzo wymagającym kierunkiem studiów. Pierwsze lata zajmuje ciężka i
żmudna nauka, pozwalająca określić, w jakim kierunku chciałoby się dalej rozwijać. Ja
wybrałam mikrochirurgię.
Moim marzeniem była praca na oddziale chirurgii ręki w Instytucie Chirurgii w Poznaniu –
jedynym wówczas w Polsce. To było bardzo motywujące miejsce. Wszyscy mocno się
wspieraliśmy i zachęcaliśmy do podejmowania różnych wyzwań. Współpracowałam tam ze
światowej klasy profesorem chirurgii z Finlandii. Od niego dowiedziałam się o stażu w
Stanach Zjednoczonych, gdzie możliwości rozwoju w zakresie chirurgii ręki były ogromne.
Rekrutacja na tego typu staż w latach osiemdziesiątych wiązała się z trudnym i długim
procesem. Wymagała między innymi wielu rozmów kwalifikacyjnych. Nie było mnie stać,
żeby polecieć na taką rozmowę i wrócić. Musiałam to rozwiązać inaczej. Z amerykańskimi
profesorami spotykałam się podczas ich pobytów w Europie, przez co cały proces
rekrutacyjny trwał kilka lat.
Mając już dziesięcioletnią praktykę, w 1985 roku rozpoczęłam pracę w szpitalu akademickim
w Louisville w Kentucky – wówczas jednym z najlepszych w USA szpitali w dziedzinie
replantacji.
Albo ktoś kocha Amerykę od pierwszego wejrzenia, albo nie daje sobie w niej rady.
Na Stany nie można patrzeć, jak na inne miejsce, do którego przywykliśmy. Wówczas
wszystko będzie nam się wydawać dziwne i nigdy się tam nie odnajdziemy. Ja od początku
widziałam ten kraj, jako miejsce wielkich możliwości.
Umiejętności menadżerskie, przekazane mi przez rodziców, na pewno przydały się podczas
tworzenia własnego zespołu w Klinice Kolegium Medycyny w Cleveland, a następnie w
Chicago. Zarządzanie to w moim odczuciu w dużym stopniu umiejętność zjednywania sobie
ludzi. Trzeba nauczyć się wymagać od innych w taki sposób, aby nikt się nie obraził i każdy
doceniał wykonywaną pracę. Sama uczę się tego do dzisiaj.
W grudniu minęło dziesięć lat (2008) od pierwszego udanego przeszczepu twarzy w USA,
który przeprowadziłam z moim zespołem. Podczas oczekiwania na dawcę, nigdy nie wiesz,
kiedy przyjdzie decydujący moment. Pewnego dnia mój telefon i pager jednocześnie zaczęły
dzwonić. Wiedziałam, że dzieje się coś niecodziennego, nadzwyczajnego. Odebrałam telefon
z informacją, że jest potencjalna dawczyni twarzy dla mojej pacjentki. W tym momencie
zaczęły się najbardziej decydujące 24 godziny. Musieliśmy bardzo szybko zebrać wszystkich
członków zespołu. Zaczęła się toczyć walka z czasem, nasz prywatny “wyścig pokoju”.
Znaliśmy trasę, ale nie wiedzieliśmy, ile przeszkód będziemy musieli pokonać po drodze.
Ta operacja mogła się różnie zakończyć. Zdaję sobie sprawę, że to był historyczny krok dla
medycyny. Nie tylko dla nas oznaczała ona ogromny sukces, prawdziwe zwycięstwo.
Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że byłam naprawdę uparta w dążeniu do realizacji
tego celu. Uzyskanie niektórych zgód trwało nie tygodnie czy miesiące, ale lata. Samo
przekonanie odpowiednich instytucji, aby zakwalifikować moją pacjentkę do tego typu
operacji, trwało ponad cztery lata. Można było się poddać i powiedzieć, że to nigdy nie
wyjdzie, jednak ja byłam uparta. Wierzyłam, że moje działania mają sens.
Często zostajemy sami z problemem i zamiast szukać rozwiązań, zaczynamy rozpamiętywać.
W ten sposób nie idziemy do przodu. Trzeba przyjąć, że problem, z jakim się zmagamy, jest
częścią naszego życia i należy szukać wszystkich możliwych rozwiązań.
Osobą, która zawsze mocno mnie wspierała był mój mąż. Bez niego nie miałabym takich
możliwości rozwoju. Kiedy przeprowadziliśmy się do Stanów, syn miał niecałe siedem lat.
Wymagał opieki, sprawdzenia, co się dzieje w szkole. A ja, gdy szłam na dyżur, pracowałam
praktycznie 24 godziny na dobę, z przerwami na spanie na szpitalnej kozetce. Jestem bardzo
wdzięczna mężowi za zrozumienie, że moja praca jest częścią życia naszej rodziny.
Teraz przyszedł czas na nowe wyzwanie. W zeszłym roku założyliśmy z synem firmę, która
na bazie moich badań naukowych tworzy nową terapię w transplantologii, przeznaczoną dla
chorych cierpiących na dystrofię mięśniową Duchenne’a.
Choroba ta dotyka dzieci, które w wieku od trzech do pięciu lat nagle przestają chodzić, mają
problemy z samodzielnym oddychaniem. W wieku około dwudziestu lat umierają, bo nie ma
dla nich lekarstwa. Na podstawie moich badań w banku komórek macierzystych
produkujemy takie komórki, które zatrzymałyby chorobę lub chociaż wzmocniły chore
mięśnie. W tej chwili przygotowujemy się do podania ich pierwszemu choremu dziecku,
notabene w Poznaniu. Mam nadzieję, że pod koniec 2019 roku uda się przeprowadzić
pomyślnie całą procedurę.
Od dawna marzyłam o stworzeniu takiego miejsca w Polsce. Jest to pewnego rodzaju misja –
zwrócenie uwagi na potrzebę prowadzenia tego typu badań, wprowadzenia nowych terapii.
Po wielu latach pracy przychodzi taka chwila, kiedy możesz sobie powiedzieć: “Ja już
wszystko co mogłam, zrobiłam”. Ale jak fantastyczny jest moment, kiedy odkrywasz, że twój
prywatny “wyścig pokoju” ma jeszcze wiele nowych, nieodkrytych dróg – ku twoim
marzeniom”.

prof. Maria Siemionow

FOT.  Jenny Fontaine

Poznaj więcej historii

PRZEKRACZAĆ SWOJE GRANICE

PRZEKRACZAĆ SWOJE GRANICE

“Moje pierwsze buty do biegania otrzymałam od matki chrzestnej. Używane, piękne
adidasy – wymarzony prezent. Rodzina nie wiedziała, czy zamiłowanie do biegania przetrwa,
więc nie chciała inwestować od razu w sprzęt najwyższej klasy. Po dwóch miesiącach te
same buty nie nadawały się do użytku. Można powiedzieć, że zabiegałam je na śmierć. Taki
był początek mojego biegania – pasji, która pochłonęła mnie bez reszty.
Zaczynałam od szkolnych zawodów: w mieście, powiecie, następnie przyszedł czas na
Mistrzostwa Polski. Wszystko działo się w sposób naturalny, etapowo. Jak były sukcesy,
pojawił się również pęd do ciągłego doskonalenia się – chęć, aby biegać dalej. Choć nigdy
nie podjęłam decyzji, że tylko to będę w życiu robić.
Pod koniec szkoły gimnazjalnej usłyszałam od mamy radę, że jeżeli chcę nadal się rozwijać,
powinnam pójść do szkoły w Poznaniu, gdzie będę miała lepsze warunki do trenowania. W
Śremie – moim mieście rodzinnym, takiego zaplecza sportowego po prostu nie było. Do
Poznania przenieśliśmy się w cztery osoby. Dzisiaj z tej grupy pozostałam tylko ja.
Decydując się na zawodową ścieżkę sportowca, trzeba zrezygnować z bardzo wielu
aspektów swojego życia, o których na co dzień się nie myśli. W młodym wieku decydujesz
się na wyjazd z rodzinnego domu, jesteś wciąż w rozjazdach. Trenując nie masz czasu na
nic innego, niż sport i szkołę. Był to wybór, który pozwolił mi udowodnić sobie samej, że
mogę więcej. Sport pokazuje, że można przekraczać swoje granice. Spełniać się i doceniać
innych za ich osiągnięcia, bez względu na to, skąd pochodzą i jaką historię mają za sobą.
Na Igrzyska Olimpijskie w 2012 roku zakwalifikowałam się mając osiemnaście lat. Byłam
wówczas bardzo młodą zawodniczką. W szybkim tempie udało nam się z całym zespołem
przejść wszystkie klasyfikacje. Może ten pośpiech spowodował, że nie do końca potrafiłam
wyobrazić sobie, na co tak naprawdę się piszemy.
Był to jeden jedyny raz, kiedy mnie zamurowało, gdy weszłam na stadion. Doping kibiców
czułam dosłownie na sobie. Szłam na strefę zmian i powtarzałam sobie w kółko, aby tylko
nie spojrzeć na trybuny. Pierwszy raz poczułam tak wielkie obciążenie emocjonalne,
ogromny stres.
Igrzyska w 2016 roku to było już zupełnie inne doświadczenie. Bardzo świadomie
przeżywałam wszystkie starty. Wiedziałam, po co tam jestem i jakie to wyróżnienie móc
nazywać się olimpijczykiem. Czułam, że dorosłam.
Kiedy przychodzą chwile zwątpienia, zawsze zadaję sobie pytanie, czy to, co robię ma sens.
Czy jest mi to potrzebne do szczęścia? W takich momentach najczęściej mój organizm
mówi, żebym przystopowała. A ja powtarzam sobie głośno: dasz radę. Mimo bardzo
ciężkiego treningu, wielu wyrzeczeń, staram się znaleźć w sobie siłę, aby jeszcze pokazać –
przede wszystkim sobie – że mogę więcej.
W tym roku rozpoczęłam studia doktoranckie na Uniwersytecie Ekonomicznym w Poznaniu.
Od małego byłam wychowywana w poczuciu, że moim najważniejszym obowiązkiem jest
nauka. Po takim dotlenieniu organizmu, jaki daje nam trening, lepiej się pracuje. Podczas
ostatniej wigilii w Klubie Biegacza UEP dyskutowaliśmy z profesorami, którzy również
biegają, że często najlepszy pomysł na artykuł naukowy przychodzi podczas treningu.
Rok 2018, w którym borykałam się z kontuzją, skończyłam z dwoma medalami z
międzynarodowych imprez sportowych. Pobiłyśmy również zespołowo rekord Polski w
sztafecie 4×400 metrów na hali . Jest to przykład, że mimo wielu potknięć, człowiek potrafi
wstać i iść dalej. Pozwól sobie uwierzyć, że do przekroczenia granicy wystarczy maleńki
krok naprzód”.

Patrycja Wyciszkiewicz

FOT.   Aleksandra Szmigiel/ Running Creatives

 

CHCĘ WIĘCEJ

CHCĘ WIĘCEJ

“Moim pierwszym komputerem był atari – dostałam go w wieku sześciu lat. Miałam w nim wszystko opanowane, znałam ustawienia systemu, w każde miejsce musiałam się wklikać. To była miłość od pierwszego wejrzenia.

Pochodzę z małego miasteczka. Wybierając informatykę na Politechnice Poznańskiej, nie byłam do końca świadoma, że z komputerami mogę wiązać swoją przyszłość. Początek studiów był trudny. Tylko osiem dziewczyn na dwieście osób na roku. W moim liceum informatyka nie była na wysokim poziomie. Musiałam w krótkim czasie nadgonić to, co inni mieli już dawno przerobione. Starałam się dać z siebie jak najwięcej.

Jeszcze będąc studentką pracowałam w branży na pół etatu. Szybko zdałam sobie sprawę, że praca pod czyjeś dyktando podcina mi skrzydła. Wiedziałam, że sama chcę być dla siebie szefem i aby móc pracować na swoich warunkach, muszę założyć własną działalność. Po odebraniu dyplomu, poszłam w tę stronę. Nie wahałam się. Czułam, że to jedyna właściwa droga dla mnie. Wiedziałam, że jak nie teraz, to nigdy. Dużą pomocą przy rozkręcaniu firmy była dotacja otrzymana z Urzędu Pracy – dobre zabezpieczenie, żeby spróbować.

Moje wyobrażenia zupełnie nie przewidziały kierunku, w którym to wszystko ostatecznie poszło. Zaczynałam od tworzenia stron www dla klientów indywidualnych i współpracy z agencją. Z czasem coraz więcej osób, w większości były to kobiety, pisało do mnie, że chcą otworzyć biznes online. Mały budżet nie pozwalał im jednak stworzyć dla siebie miejsca w sieci, dzięki któremu mogłyby rozpocząć działania. Nie mogłam przestać myśleć o tych wiadomościach.

Zaczęłam się zastanawiać i stwierdziłam, że WordPress jest przecież sam w sobie dość prosty, a do stworzenia dobrej strony przy jego pomocy, wystarczy poświęcenie czasu i zdobycie odpowiedniej wiedzy. Korzystając z niego, osoby, które pisały do mnie, mogłyby małym kosztem stworzyć naprawdę dobre strony swoich firm. Bardzo chciałam im pomóc. Tak pojawił się pomysł na założenie bloga i pierwszy artykuł – jak stworzyć samemu dobrą stronę internetową.

W szybkim tempie zaczęło przybywać czytelników bloga. Pewnego dnia otworzyłam rano pocztę, a tam czekał na mnie mail od wydawnictwa z propozycją wydania książki o tematyce, którą się zajmowałam. Przeczytałam go z wypiekami na twarzy i nie dowierzałam. Ta wiadomość uświadomiła mi, jak wielka jest potrzeba przekazywania w sposób przystępny tego typu treści. Zdecydowałam się na samodzielne wydanie książki.

To było ogromne wyzwanie. Na początku zanotowałam prosty spis treści, którego miałam się trzymać i sukcesywnie go rozwijać. Pisanie jednak totalnie mi nie szło. Czas płynął, a ja wciąż miałam tylko ten spis treści. Zrozumiałam, że nie jestem osobą, która dobrze sobie radzi z celami długoterminowymi. Rozłożenie pracy na długi czas, nie pozwalało mi wystarczająco zmobilizować się do pisania. Usłyszałam wówczas bardzo dobrą radę, żeby zaplanować krótki odcinek czasu i odsunąć wszystkie inne sprawy na bok, aby w pełni skupić się na książce. Rada się sprawdziła i plan zaczął działać – wydałam ją w trzy miesiące.

Pierwszy odzew, jeszcze przed samym wydaniem, bardzo mnie zaskoczył. Przez to, że zdecydowałam się wydać książkę samodzielnie, zupełnie nie wiedziałam czego się spodziewać. Zastanawiałam się, jaki zrobić nakład, jakich materiałów użyć. Wpadłam wtedy na pomysł połączenia przedsprzedaży z ofertą fundatorską. Zainteresowane osoby wpłacały swoje “cegiełki”, wspierając publikację. Zapewniłam, że jeśli jej nie wydam, zwrócę im całość przekazanych środków. Po dwóch tygodniach od utworzenia tej oferty uzbierałam więcej „cegiełek”, niż spodziewałam się otrzymać przez pierwsze trzy miesiące sprzedaży. Nie mogłam w to uwierzyć. Wszystkie osoby, które wpłaciły swoje „cegiełki” otrzymały swój egzemplarz.  Wymieniłam je również w książce, aby im podziękować i dać coś od siebie. Niedawno spotkałam koleżankę z podstawówki, która w szkole pisała przepiękne wypracowania. Obie nie mogłyśmy się nadziwić, że to ja wydałam książkę – umysł ścisły, totalna noga z języka polskiego.

W szkole podstawowej, gdy wybierano mnie do odpowiedzi, nie byłam w stanie się odezwać. Jako osoba dorosła bardzo chciałam to zmienić. Cały rok chodziłam między innymi na spotkania Toastmasters, aby stawać przed widzami i walczyć ze swoją nieśmiałością. W tym roku udało mi się wystąpić na dużej konferencji, gdzie przemawiałam przed ponad 900 osobami. Małe rzeczy dają mi ogromną satysfakcję. W pokoju mam magiczny słoiczek sukcesów. Powstał on po to, abym nauczyła się doceniać swoje zwycięstwa. Jak mam chwile zwątpienia, otwieram go i odczytuję po kolei swoje małe dokonania. To właśnie one napędzają mnie do działania i dają wiarę w to, co robię.

Najczęściej w życiu żałujemy nie tego co zrobiliśmy, ale niewykorzystanych okazji. Pomysł na bloga pojawił się w mojej głowie tak naprawdę prawie dwa lata wcześniej, niż go stworzyłam. Wydawało mi się, że to nie jest ten czas, miałam mnóstwo obaw. Wymówek jest zawsze więcej, niż słów „na tak”. Trzeba jednak działać i stawiać pierwsze kroki. Następnie udoskonalać je, wyciągać wnioski i robić dalej to, co się czuje”.

Ola Gościniak,

https://olagosciniak.pl

fot. Agnieszka Werecha

 

ZGRANY DUET

ZGRANY DUET

“Olga Reszelska (O) : Wychowałyśmy się w domu dwojga polonistów. Książki otaczały nas od zawsze. Wśród nich czułyśmy się bezpiecznie. Można powiedzieć, że praca z nimi była nam pisana.

Po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych projektowałam okładki dla wielu wydawców w Polsce. Bardzo lubiłam tę pracę, dlatego nie poszukiwałam innej drogi zawodowej. Aż do momentu, kiedy jedna z autorek, dla której projektowałam okładkę, zapytała czy nie chciałabym wydać książki, którą przygotowuje. Tak się zdarzyło, że w tym samym czasie Marysia wróciła z Warszawy do rodzinnego Poznania.

Maria Stefaniak (M) : Zawsze byłam niespokojnym duchem. W liceum udzielałam korepetycji, byłam animatorką kulturalną, nieustannie potrzebowałam dodatkowych zajęć.

Przez całe studia pracowałam w liniach lotniczych. Potem wyjechałam do Warszawy, do pracy w dużej firmie farmaceutycznej – w typowej korporacji. Mieszkałam sama, żyjąc na dwa domy, między Poznaniem a Warszawą. Taki układ w ogóle mi nie odpowiadał, dlatego nie przedłużyłam umowy i wróciłam do Poznania. Kiedy Olga przedstawiła mi propozycję wydania książki, po długich rozmowach, stwierdziłyśmy, że jeżeli razem się w to zaangażujemy, to będzie nam o wiele łatwiej.

O: Na wydanie książki potrzebowałyśmy sporo pieniędzy. Wspomógł nas tata, któremu ten pomysł także się spodobał i od samego początku nas gorąco dopingował.

I udało się. Książka fantastycznie się sprzedała. W tym momencie stanęłyśmy przed decyzją czy wracamy do naszych poprzednich zajęć, czy decydujemy się kontynuować działalność wydawniczą. Wszyscy wokół mówili nam, że porywamy się z motyką na słońce. Najczęściej padającym argumentem był ten o katastrofalnym poziomie czytelnictwa w Polsce, że to interes bez przyszłości.

M : Świadomość, że nic nie musimy, a jedynie możemy, dała nam bardzo dużo odwagi do podejmowania strategicznych decyzji. Byłyśmy pełne entuzjazmu i jednocześnie nieświadome jak ciężki jest to biznes.

O : Naszą pracę porównuję do hazardu. Bierzesz na siebie spore ryzyko, przy ogromnej niewiadomej co do końcowego wyniku. Nasza wiara, że to musi się udać, była niesamowita. Często się zastanawiam, skąd miałyśmy tę pewność. Może wynikała ona z naiwności, ale nie zmienia to faktu, że dzięki niej śmiało odrzucałyśmy krytyczne głosy niedowiarków i robiłyśmy dalej swoje.

M : Od początku założyłyśmy sobie, że chcemy mieć firmę, w której będzie się dobrze pracowało. Po różnych doświadczeniach pracy w korporacjach, bardzo cenimy sobie pracę w małym zaufanym zespole, z ludźmi których bardzo lubimy i osobiście się przyjaźnimy. Pewnie, że czasem dostaniemy od kogoś „kopniaka” ale i tak warto. Myślę, że doceniają to również nasi autorzy. Bezpośredni kontakt, szybka decyzyjność, pełne zaangażowanie i pasja.

O: Ogromne podekscytowanie, czy książka “chwyci”. Emocje bezcenne.

M : Najwspanialsze w tym wszystkim było to, że doszłyśmy do tego wspólnie. Oczywiście z ogromnym wsparciem ze strony taty, o czym wspomniała już Olga. Z wydaniem książki jest tak, że na samym początku musisz sporo zainwestować, a na zwrot często czekasz bardzo długi czas.

Potrafiłyśmy nie spać całymi tygodniami, żyjąc w transie pomiędzy spotkaniami autorskimi a ustaleniami z dystrybutorami. Dzisiaj do każdego wydania podchodzimy z przygotowanym biznesplanem, ale na samym początku opierałyśmy się bardziej na naszej intuicji niż gotowych scenariuszach. Nie zapomnę historii kiedy jechałam samochodem i musiałam szybko dogadać się z dystrybutorem książki. Zatrzymałam się na pierwszym lepszym przystanku, otworzyłam bagażnik i w nim zaczęłam podpisywać dokumenty, aby jak najszybciej dopiąć ustalenia. Myślę, że miałyśmy bardzo wiele szczęścia do ludzi, którzy nam pomogli. Może widzieli w nas pasję i determinację, więc warto zaryzykować i nam pomóc.

O : Wszystko zaczęło się od literatury obyczajowej i temu na pewno będziemy wierne.  Potem stworzyliśmy imprint z kryminałami, by urozmaicić naszą ofertę i spróbować swoich sił w innej kategorii. I znowu się udało. Co będzie następne? Nie wiem. Zobaczymy. Na pewno lubimy wyzwania. Lubimy gdy dużo się dzieje, a nudzie mówimy zdecydowane NIE.

M : Jednak biznes to nie tylko pasmo sukcesów, ale również codzienna ciężka praca i walka z przeciwnościami.

O : Chwile zwątpienia wiążą się z odpowiedzialnością. Póki byłyśmy we dwie, nie czułyśmy aż takiego obciążenia. Teraz, kiedy nasze wydawnictwo zatrudnia ludzi, czujemy się odpowiedzialne za cały zespół. I to jest taki moment, kiedy czujesz, że żarty się skończyły. Nasi pracownicy to również ich rodziny. Zatrudniając ludzi, bierzesz także za nich odpowiedzialność. Warto o tym pamiętać.

M : Tata często nam powtarzał, że najtrudniejsze w prowadzeniu swojej firmy jest zarządzanie ludźmi. Tak mi to utkwiło w głowie, że bardzo długo broniłam się przed zatrudnianiem pracowników. W pewnym momencie było trzeba jednak zrobić ten krok

naprzód. Bez naszego zespołu nie byłoby dalszych sukcesów. Jesteśmy o tym w pełni przekonane.

Trudne w biznesie są również momenty zmęczenia. Obie mamy małe dzieci i prowadzenie rozwijającej się firmy nie jest łatwe. Są dni kiedy człowiek się zastanawia, czy ten pęd jest mu potrzebny.

O : Trzeba sobie w takich momentach szybko zidentyfikować problem i głośno powiedzieć: że za daleko zabrnęłyśmy, by zwolnić i trzeba iść dalej.

M : Mnie najbardziej zaskoczyło to, że tak potrafiłyśmy się z siostrą zgrać w biznesie. Jesteśmy kompletnymi przeciwieństwami, a jednocześnie tak bardzo potrafimy być zgodne. Olga – umysł humanistyczny, ja – ścisły. Okazało się, że taki duet działa.

Szczególnie w chwilach zwątpienia czuję ogromną ulgę, że obok jest Olga. Gdybym prowadziła tę firmę sama, byłoby mi dużo trudniej. Jak coś nie wychodzi, to wiem, że siostra znajdzie wyjście z tej sytuacji. Jest niesamowitą optymistką. Czuję, że razem jeszcze sporo możemy osiągnąć.

O : W biznesie trzeba ryzykować. Nic nie smakuje lepiej niż satysfakcja, że udało się coś, czego tak mocno się obawiałyśmy. Wszystkim doradzam, żeby w chwilach wahania nie tworzyć list “za i przeciw”, bo zwykle argumentów na “nie” jest więcej. Jak się czuje, że to dobra droga, trzeba śmiało na nią wstąpić. Bez ryzyka nie ma sukcesu.

M : Nie ma nic gorszego niż świadomość, że się nie spróbowało. Gdy czuję wewnętrznie, że coś trzeba zrobić, to zbytnio tego nie analizuję, tylko zabieram się do działania.

Olga Reszelska, Maria Stefaniak,

Wydawnictwo Filia

fot. Bartosz Pussak