UWOLNIĆ SWÓJ POTENCJAŁ
“Gdy jesteśmy dziećmi, nie zdajemy sobie sprawy z problemów, jakie dzieją się wokół nas. Im byłam starsza, tym bardziej dostrzegałam dylematy moich rodziców związane z rodzinnymi finansami. Mimo trudnej sytuacji, zawsze okazywali mi dużo
miłości i wspierali, żebym mogła realizować swoją największą pasję, jaką był tenis.
Mój tata – trener tenisa, był moim pierwszym sportowym mentorem, a pierwszą rakietę dostałam mając trzy lata. Zanim zaczęłam trenować na korcie, tata organizował mi treningi w domu. Od samego początku uczył mnie dyscypliny, która w sporcie jest niezbędna. Wpajał mi, że na korcie i w szkole warto wymagać od siebie jak najwięcej. Nie było presji – była pełna mobilizacja, abym od małego nie spoczywała na laurach.
Nie jest łatwo być dzieckiem z góry ukierunkowanym na konkretną życiową ścieżkę, jaką w moim przypadku był tenis. Życie szkolne stanowiło raczej dodatek. Skupiałam się na nauce, ale miałam swój świat, zupełnie inny od pozostałych rówieśników. Nie było czasu na spotkania ze znajomymi – był tylko tenis. Stwarzało to barierę w budowaniu relacji. Lata zajęło mi znalezienie osób, które w pełni mnie rozumiały.
Najważniejszą osobą – życiowym przewodnikiem, od dziecka był dla mnie dziadek. Gdy zaczęłam trenować, spędzał ze mną praktycznie każdy dzień. To z nim zamieniałam pierwsze zdania o poranku. Spędzaliśmy razem w aucie około czterech godzin dziennie, pomiędzy szkołą, treningami i innymi dodatkowymi zajęciami. Bardzo wiele mnie nauczył.
Sportowcy co do zasady są bardzo zdystansowani. Ma na to wpływ wiele czynników. Czasem jest to zapora dająca bezpieczeństwo, pozwalająca w pełni skupić się na zadaniu. Dziadek często przełamywał ten dystans i powtarzał mi, żebym widziała w ludziach więcej dobrego, niż na pierwszy rzut oka jesteśmy w stanie dostrzec. Był pełen respektu dla innych i bardzo chciał mnie go nauczyć. Za każdym razem, kiedy emocje na korcie brały górę, powtarzał, żebym spojrzała na dane doświadczenie, nawet porażkę, jak na kolejny etap dłuższej drogi. Często o nim myślę i żałuję, że nie ma go już ze mną. Włożył wiele wysiłku i czasu, abym mogła dzisiaj być w tym miejscu, w którym jestem.
Wejście w światowy tenis wiąże się z licznymi wyjazdami, a co za tym idzie – wysokimi kosztami. W wieku piętnastu lat nie wiedziałam, czy względy finansowe pozwolą mi kontynuować profesjonalną karierę. Zagrałam wówczas tylko w kilku zagranicznych turniejach, na które finansowo mogliśmy sobie pozwolić. Kiedy udało nam się wyjechać, często już na samym korcie czułam panikę, wynikającą z ogromnej odpowiedzialności finansowej za cały nasz zespół. To był jedyny moment, kiedy nie z braku chęci, a funduszy, myślałam o porzuceniu tenisa. Miałam wówczas ogromne szczęście, bo w wieku szesnastu lat otrzymałam wsparcie od prywatnego sponsora, który zauważył mój potencjał. Dał mi ogromny kredyt zaufania, dzięki któremu ja sama uwierzyłam, że marzenie o światowym tenisie może się spełnić. Rok później przeskoczyłam z 600 miejsca
na 170 w rankingu WTA. Tym samym zaczęłam kwalifikować się na turnieje Wielkiego Szlema.
Presja społeczna rosła z każdym dniem. Wszyscy oczekiwali, że będę coraz lepsza. Sport, jaki widać z trybun, nie lubi porażek. A jest ich znacznie więcej, niż jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Codzienna walka ze swoim ciałem, to tylko początek spraw, z jakimi musimy sobie dać radę. Kiedy w młodym wieku zostajesz profesjonalnym sportowcem, nagle poza utrzymaniem siebie, musisz pamiętać, że utrzymujesz cały swój team.
Jeszcze parę lat temu, były momenty, kiedy miałam nóż na gardle i musiałam udowodnić, że jestem w stanie tę presję udźwignąć.
Sportowcy dzisiaj są otoczeni zewsząd mediami, porównywani na każdym kroku – w tej atmosferze bycie skupionym na własnych celach jest największym wyzwaniem dla zawodnika. W treningu zawsze znajdą się nowe cele, do których musimy dążyć, aby
odnosić kolejne sukcesy. Dla jednych może to być przekleństwo, dla innych nieustająca motywacja. Granica między nimi w sporcie jest niezwykle cienka.
Warto jednak pamiętać, że właśnie z tych małych, pieczołowicie wypracowanych celów rodzą się niespodziewane przełomy.
Dla mnie takim przełomem była pierwsza wygrana w zeszłorocznym turnieju z cyklu WTA Bronx Open. Do końca czekałam, czy wejdę do turnieju jako „lucky loser”. Lot do Nowego Jorku mieliśmy z samego rana, więc nie miałam czasu na przygotowania. Wszystkie mecze były rozgrywane na bardzo wysokim poziomie.
W ćwierćfinale, kiedy myślałam, że absolutnie nie mam szansy pokonać wyżej notowanej zawodniczki, po trzech godzinach gry, zwyciężyłam. W finale poczułam, że to mój dzień i mogę utrzymać przewagę do końca. Dzięki temu, wygrałam cały turniej.
Kiedy czekasz latami, ciężko pracując, na swój moment przełomowy, doceniasz go podwójnie. W tym momencie zrozumiałam, że naprawdę mogę wygrać turniej wysokiej rangi i znaleźć się w pierwszej 30. światowego rankingu WTA.
W głowie odkłada się wszystko, czego doświadczamy. Głowa pamięta o wszystkim. Sportowiec przeżywa swoje przegrane kilkakrotnie, na przykład wtedy, kiedy wraca na ten sam kort po dłuższym czasie. Boli za każdym razem, kiedy po porażce konfrontuję się z trenerami, następnie z biurem prasowym i mediami. Przegrane mecze śnią mi się często po nocach.
Mój dziadek zawsze powtarzał, aby pamiętać o człowieku, który jest po drugiej stronie. Nawet jeżeli walczymy po przeciwnych stronach kortu, po meczu schodzimy i każdy idzie w swoją stronę. Od nas zależy, czy będziemy potrafili bez porównywania i negatywnych emocji pójść dalej, ku własnemu rozwojowi. Każdy z nas ma swój potencjał, trzeba go tylko uwolnić i pamiętać, że to dopiero początek dalszej drogi.”
Magda Linette
FOT. Monika Piecha