KIERUNEK KOBIETY

MARTA MAZUREK KIERUNEK KOBIETY KOBIETY POZNANIA

KIERUNEK KOBIETY

„Mój dom rodzinny pamiętam jako zawsze pełen ludzi. W niedużej miejscowości, w czasach bez komórek i Internetu sąsiedzi i znajomi przychodzili jak do siebie, bez zapowiedzi i o różnych porach. Moi rodzice lubili mieć taki dom otwarty, cenili więzi społeczne i towarzyskie. Do tego stopnia, że kiedyś sobie postanowiłam, że jak będę miała już swój dom to nikt nie będzie mógł mnie odwiedzić bez zapowiedzi.
W liceum byłam pierwszym rocznikiem, który obok rosyjskiego i łaciny zamiast francuskiego miał język angielski. Uczył go świeżo upieczony absolwent anglistyki, pan Adam. Jako zawsze wzorowa i dociekliwa uczennica zadawałam sporo pytań, pewnie nieoczywistych, świadczących o tym, że uczę się też samodzielnie – przerabiałam sobie gdzieś zdobyty podręcznik Leona Szkutnika. Gdy byłam w drugiej klasie, pan Adam wręczył mi piękny dwutomowy słownik angielsko-angielski i powiedział, że mam iść na anglistykę. Potraktowałam to poważnie, bo ja w ogóle byłam poważna i słuchałam starszych, a taki słownik był dla mnie nie do zdobycia. (Były to czasy pustych półek w sklepach, a do księgarni zachodziło się wtedy, kiedy padał deszcz – i to nie był dowcip.) To dzięki panu Adamowi już w drugiej liceum wiedziałam, na jakie studia pójdę. Pamiętam, jak w dniu ogłoszenia wyników egzaminów wstępnych pojechałam z mamą na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej – bo jestem absolwentką jedynego w Polsce uniwersytetu nazwanego na cześć kobiety – żeby sprawdzić, czy jestem na liście przyjętych. Przeżywałyśmy obie spore emocje bo konkurencja była duża. I to mama pierwsza zobaczyła, że jestem na tej liście, bo ja oczywiście zaczęłam ją studiować od dołu, a uplasowałam się chyba w pierwszej piątce przyjętych.
Na studiach uwielbiałam literaturę i metodykę nauczania języka angielskiego. Cieszyłam się, że ten kierunek studiów dawał mi konkretny zawód. Jako jedyna w grupie chciałam zostać nauczycielką, podczas gdy moje koleżanki i koledzy snuli wizje swojej przyszłości jako tłumacze lub dyrektorzy czy menadżerowie w wielkim biznesie, który wchodził do Polski wielkimi krokami. Dyplom magistra filologii angielskiej dawał wówczas takie możliwości. Paradoksalnie, gdy kilka lat po studiach spotkaliśmy się sporą grupą w pociągu do Lublina – ja jechałam z Poznania a oni z Warszawy – okazało się, że oni wszyscy gdzieś uczyli, a ja jedyna pracowałam wówczas w firmie.
Kończąc studia wiedziałam, że chcę wyjechać do dużego miasta. Jako młoda kobieta, nie chciałam zaraz wychodzić za mąż i mieć dzieci. Czułam, że duże miasto może być emancypujące. Bardzo dobrze pamiętam moje pierwsze zetknięcie z Poznaniem, gdy wysiadłam z nocnego pociągu, którym przyjechałam po to, żeby złożyć dokumenty na studia podyplomowe w Szkole Tłumaczy i Języków Obcych UAM. Weszłam do łazienki dworcowej – była to chyba szósta rano – i uderzyło mnie to, że na tym dworcu pachnie, a nie było to regułą na dworcach kolejowych w latach 90. To wtedy uznałam, że mogłabym tu zamieszkać. Pamiętam, jak czekając na pociąg powrotny siedziałam kilka godzin i obserwowałam przechodzących ludzi – wydawali mi się zadowoleni i pogodni i jacyś inni od ludzi z moich stron. Pierwszy rok w Poznaniu był dla mnie jednak bardzo ciężki – nie znałam tu nikogo, żeby się utrzymać i opłacić studia zatrudniłam się w firmie, w której pracowało tylko kilka osób. Jedynymi znajomymi były moje koleżanki i koledzy z grupy, z którymi spędzałam weekendy na zajęciach. Po roku kolega powiedział mi o możliwości pracy w Kolegium Języków Obcych UAM jako wykładowczyni od literatury. Nie zastanawiałam się ani chwili, chociaż pensja na uczelni wynosiła zaledwie jedną trzecią moich dotychczasowych zarobków.
Przełomowym czasem dla ukształtowania mojego światopoglądu i postrzegania swojej roli w świecie była praca nad doktoratem, dzięki któremu przeczytałam bardzo dużo na temat tego, jak działa władza, kontrola, tożsamość no i przeczytałam wszystko, co wówczas napisała Judith Butler czyli zrozumiałam gender. Później zupełnie przypadkiem trafiłam na klasyczną pozycję z dziedziny amerykańskiej literackiej krytyki feministycznej “Wariatka na strychu” autorstwa Sandry M. Gilbert i Susan Gubar. Nigdy wcześniej nie czułam, żeby ktoś z taką miłością pisał o literaturze! Pochłonęłam tę książkę jak najlepszą powieść. Bardzo otworzyła mi oczy na to, jak działa patriarchat, w jakiej kulturze funkcjonuję i jak można czytać książki inaczej. To dzięki tej lekturze obudziła się we mnie wrażliwość feministyczna – kiedy ją skończyłam to długo płakałam. Miałam chyba żal do świata i siebie, że zmarnowałam tyle życia bez zrozumienia tego, co już wiedziałam dzięki tej książce. Zaczęłam wtedy zmieniać listy lektur na kursach literatury, które prowadziłam i dosłownie pożerać lektury z krytyki feministycznej. Moim studentkom się to chyba podobało.
W 2009 roku pojechałam na I Kongres Kobiet i przeżyłam kolejne – tym razem zbiorowe – olśnienie: Sala Kongresowa, a w niej ponad trzy tysiące kobiet! Nigdy tylu kobiet tam nie było do tej pory. Magdalena Środa poprosiła o światła na salę i zawołała: „Feministki, wstańcie!” To był dla mnie kolejny przełomowy moment, bo ja nie wiedziałam, czy mogę siebie nazywać feministką. Uważałam, że to jest jak tytuł, który można nosić jak się na niego zasłuży, że jakaś feministka już zasłużona powinna mi go nadać. Była wówczas ze mną moja przyjaciółka – dziś profesorka – Agnieszka Gajewska, autorka znakomitej książki „Hasło: feminizm” i wówczas kierowniczka katedry badań feministycznych w Instytucie Filologii Polskiej UAM. To ona mnie wtedy dosłownie podniosła, za co nigdy nie zdołam się jej wystarczająco odwdzięczyć. Wstało z nami tylko kilkadziesiąt kobiet i zdałam sobie sprawę z tego, jak mało feministek jest na tym kongresie. Ale na koniec, po dwóch dniach warsztatów, wykładów i dyskusji wstała już cała sala. Uczestniczenie w tym zbiorowym przełomie świadomości uznaję za wielki przywilej. Byłam ogromnie wzruszona.
Ten kongres dodał mi energii i zaangażowałam się w zbieranie podpisów pod obywatelskim projektem uchwały o parytetach, co było postulatem I Kongresu Kobiet. Wspierały mnie w tym moje wspaniałe studentki. Wiedziałam, że jeśli nie postaramy się wprowadzić mechanizmów ustawowo, to nic się dla kobiet nie zmieni. I okazało się, że zebrałam najwięcej podpisów w Wielkopolsce. To był moment mojego coming outu – publicznie zaczęłam się identyfikować jako feministka i byłam aktywistką skutecznie zaangażowaną w ogromną zmianę społeczną, w którą wierzyłam.
Kolejnym ważnym etapem dla mnie były podyplomowe poznańskie gender studies. Na tych studiach wykładałam historię feminizmu i wtedy po raz pierwszy przygotowałam wykłady w całości autorskie. Planowałam je tak, żeby przemawiać również do emocji słuchaczek i słuchaczy, bo wierzę, że warto mówić nie tylko do rozumu, ale także do serca. Praca nad przygotowaniem tych wykładów była najpiękniejszym i najbardziej wyzwalającym doświadczeniem intelektualnym i emocjonalnym, ale też doświadczeniem cielesnym – w jej trakcie schudłam kilka kilogramów. Wytłumaczyłam sobie, że to koszt pisania „z trzewi”. Widziałam, że moje słuchaczki bardzo dobrze reagują, a później od znajomej dowiedziałam się, że nazywały mnie „boginią gender studies”. To doświadczenie było bardzo cenne, bo nabrałam pewności siebie i przekonania, że mam bardzo wiele do zaoferowania, że mówię i robią ważne i mądre rzeczy. Gender studies to był bardzo ważny czas w moim życiu, bo miałam możliwość poznać wiele wspaniałych aktywistek poznańskich, które były moimi studentkami.
O konkursie na funkcję pełnomocnika prezydenta ds. równego traktowania wiedziałam od początku. Nie zdecydowałam się na start, dlatego że startowała moja koleżanka. Ja natomiast robiłam wtedy plany wyjazdu poza Polskę żeby pisać habilitację. I okazało się, że konkurs rozpisano ponownie, a moje znajome powiedziały: „Marta, startujesz! Jesteś najlepsza na to stanowisko.” Przypomniałam sobie wtedy mądre słowa Barbary Labudy, którą niezwykle cenię i szanuję, że może się tak zdarzyć, że masz w życiu wszystko zaplanowane i jasno określony cel, a tu nagle otwierają się inne drzwi i trzeba przez nie przejść, bo to sygnał, że twoja misja na świecie może być inna niż ci się wydawało. Zdecydowałam się wybrać tę drogę i wygrałam konkurs na pełnomocniczkę prezydenta ds. przeciwdziałania wykluczeniom.
Przejście na system pracy w urzędzie było szokiem dla mojego organizmu: przez 20 lat nie pracowałam w trybie od 8 do 16 i nie chodziłam codziennie do pracy na całe dnie. Pracowałam zazwyczaj wieczorami, a twórczo pracowałam nocami. Musiałam zatem całkowicie zmienić rytm dnia i życia. Ponadto byłam zupełnie nowa, spoza świata urzędów, a funkcja była nowa w urzędzie, więc większość nie miała pojęcia o jej istnieniu, a nawet, jeśli ktoś wiedział, to i tak nie miał pojęcia, po co to jest. Ja sama miałam i mam poczucie ogromnej odpowiedzialności, bo to ja nadałam i nadaję tej funkcji formę i treść i jest ona rzeczywiście bardzo mocno związana z moją osobą – nie tylko dlatego, że jestem jednoosobowym oddziałem, który wykonuje wszystkie rzeczy związane z funkcjonowaniem tego stanowiska. Trochę to trwało zanim wypracowałam sobie kontakty i współpracę z różnymi jednostkami i wydziałami. Pomogło mi w tym wyzwanie, jakim była koordynacja ze strony Miasta przygotowań do IX Ogólnopolskiego Kongresu Kobiet, który był ogromnym sukcesem. Ciężko na ten sukces zapracowałam, ale miałam też poczucie misji, bo byłam przekonana, że Kongres Kobiet jest poznaniankom i Poznaniowi bardzo potrzebny.
Oczywiście, że jako osoba działająca na rzecz zmiany społecznej i proponująca nowe zadania dla miasta i urzędu napotykam opór. Jestem trochę na ten opór przygotowana. Półtora roku pracowałam nad tym, żeby w poznańskich szkołach była edukacja antydyskryminacyjna finansowana z budżetu miasta. To ogromna praca nad świadomością nie tylko osób decydujących o budżecie, ale także samego urzędu, który tej edukacji nie postrzega jako naprawdę ważnej. To jest dla mnie obecnie jeden z priorytetów: żeby edukacja antydyskryminacyjna w poznańskich szkołach zaczęła być postrzegana jako kwestia kluczowa.
Nie jestem pewna, czy bez ideowego zaangażowania da się efektywnie pełnić taką funkcję jak moja. Chyba nie. Moja praca jest dla mnie również misją i wiem, że jestem w zasadzie dopiero na początku swojej drogi. Powoli nabieram wiatru w żagle.”

Marta Mazurek,
Pełnomocniczka Prezydenta Poznania do spraw przeciwdziałania wykluczeniom
Nauczycielka akademicka w Instytucie Językoznawstwa UAM

Fot. J.Kordus

Poznaj więcej historii