POKONUJĄC MITY
„Zamiłowanie do Stanów przyszło przez mojego tatę, można powiedzieć, że otoczył mnie Ameryką w domu. Jest klasycznym amerykanofilem, ale jego uwielbienie dla Stanów Zjednoczonych ukształtowała inna epoka – czasy kiedy dla nas, Polaków za żelazną kurtyną, ten kraj rzeczywiście był ziemią obiecaną. Ten wizerunek jest oparty na wielu mitach, a ja dziś wciąż muszę go konfrontować z rzeczywistością.
W młodości wyobrażałam sobie, że będę korespondentką poważnego medium w Stanach Zjednoczonych. Tym wymarzonym miejscem pracy była wówczas „Gazeta Wyborcza”. W liceum dzień zaczynałam, jeszcze przed wyjściem do szkoły, od prasówki. Czytając dział zagraniczny, myślałam o tym, żeby kiedyś do niego pisać.
Pierwszy raz wyjechaliśmy do Stanów, kiedy miałam niecałe dziewięć lat. Ruszyliśmy wtedy wypożyczonym, dość rozklekotanym autem w podróż od Teksasu do Kalifornii. Z tej wyprawy najbardziej zapamiętałam suchy tostowy chleb z parówką, czyli nasz główny prowiant. Do dzisiaj to połączenie smaków kojarzy mi się z tamtym wyjazdem. Ale dopiero podczas kolejnych podróży do USA, kiedy miałam już naście lat, zaczęłam docenić to, czego doświadczałam. Wciąż było to jednak zwiedzanie pocztówkowe; bardziej turystyka niż zgłębianie kultury. Prawdziwe przyglądanie się Stanom przyszło dopiero na studiach, czasie samodzielnych wyjazdów.
Studiując: anglistykę w Poznaniu, a potem amerykanistykę w Warszawie wciąż myślałam o dziennikarstwie. Pierwsze kroki w tej branży zaczęłam stawiać, kiedy pojechałam na wymianę studencką do Chicago. To się zbiegło z czasem pierwszej kampanii prezydenckiej Baracka Obamy. Na miejscu odezwałam się do Marcina Bosackiego, ówczesnego korespondenta „Gazety Wyborczej”, że jestem na miejscu, piszę do lokalnej akademickiej gazetki i chciałabym coś napisać dla Gazety. Pomógł mi opracować pierwsze tematy i skontaktował mnie z redakcją, co zaowocowało moją pierwszą publikacją po polsku, która była relacją ze sztabu Obamy w przededniu wyborów. Byłam z tego niewyobrażalnie dumna: taki piękny początek mojej ścieżki dziennikarskiej. Choć okazała się ona później mocno wyboista i nieoczywista.
Po powrocie do Polski dostałam się na staż do „Gazety Stołecznej”. Ale nie umiałam jeszcze wtedy walczyć o siebie i za bardzo uwierzyłam w głosy, że jest wielki kryzys na rynku prasy (jest, ale był i tylko się pogłębia) i że nie ma w tym zawodzie w tego szukać.
Potem trafiłam na staż do TVN24 i zostałam w tej stacji jako redaktorka. Ale prasa i telewizja to dwa różne światy, ta druga może na początku wydawać się ekscytująca i barwna, człowiek ma wrażenie, że jest w centrum wydarzeń. Ja z czasem stwierdziłam, że to złudzenie i nie mój świat. Ale zanim pożegnałam się z telewizją na dobre, spędziłam jeszcze trochę czasu w poświęconym zagranicy TVN24 BiS. Tematyka była mi dużo bliższa, chciałam robić większe materiały, ale nie mogłam pokonać bariery, jaką jest emisja głosu. Chodziłam na warsztaty, aby dostać pozwolenie na czytanie, nigdy jednak mi się to nie udało.
Przyszedł w końcu moment, w którym zdałam sobie sprawę, że ta praca to dla mnie ślepy zaułek: im dłużej tu jestem, tym mniej mam czasu, żeby pójść tam, gdzie naprawdę chcę. Wtedy sprawdziło się to, co zawsze radziła mi mama: że po anglistyce zawsze będę uczyć języka, gdybym w życiu potrzebowała takiej poduszki. I tak zrobiłam – uczyłam angielskiego żeby się utrzymać, i zaczęłam dorywczo pisać o Stanach. Któregoś dnia dowiedziałam się, że „Wyborcza” rezygnuje z korespondenta w USA. Przygotowałam CV, przesłałam do „Gazety” i po jakichś dwóch tygodniach dostałam zaproszenie na pokład. Pewnie również dlatego, że po prostu dojrzałam do tej pracy i byłam psychicznie gotowa na takie wyzwanie. Nareszcie poczułam, że jestem na właściwym miejscu. Że już nie kluczę, że tak miało być i od tego momentu będzie już dobrze.
Po tym pojawił się też efekt domina. Czułam, że pisanie za biurka to za mało i że muszę szybko, choćby na własną rękę, pojechać do Stanów, żeby być na bieżąco. Traf chciał, że najtańszy bilet znalazłam akurat do San Francisco. Z tego wyjazdu powstał m.in. duży reportaż o bezdomności w San Francisco, na który sporo osób zwróciło uwagę. W tym redaktorzy z kilku wydawnictw – kilka miesięcy póżniej miałam umowę na książkę. Ukazała się niespełna półtora roku później.
Pisanie książki to ciągła walka – z samą sobą, swoimi słabościami, niedostatkiem motywacji, niepewnością, czy aby na pewno wyrażam to, co chcę wyrazić. Na szczęście po drodze udało mi się dorosnąć i zrozumieć, że kiedy robi się ciężko, nie warto odpuszczać. Siadałam więc do mrówczej pracy i kończyłam stronę za stroną. Bardzo wiele możemy mówić o właściwym momencie w naszym życiu. Dla mnie propozycja wydania tej książki pojawiła się właśnie w takiej chwili.
Często ktoś zadaje mi pytanie, czy nie chciałam przeprowadzić się na stałe do Stanów. Zawsze odpowiadam, że nie, bo nie posiadam tego emigranckiego genu. Przywiązanie do otoczenia, rodziny, przyjaciół jest jednak zawsze na pierwszym miejscu.
Jeżeli czujesz, że masz konkretny cel w życiu, to nie powinnaś go odpuszczać. Zastanów się raczej głęboko, z jakich powodów jeszcze nie udało ci się go osiągnąć. Czy to są przyczyny zewnętrzne, czy wyparcie własnych słabości, nad którymi trzeba popracować. Często jest tak, że wolimy szukać wymówek, niż pochylić się nad nimi. Pokonaliśmy już na szczęście ten mit, że człowiek musi odnieść sukces, wchodząc w dorosłość: najczęściej ta droga trwa znacznie dłużej.
Stany dały mi umiejętność innego patrzenia na świat, wyzwolenie z naszego polskiego grajdoła mentalnego, gdzie wciąż króluje “niedasizm”. To była też refleksja mojego męża po naszym pierwszym wspólnym pobycie w Stanach: jak bardzo ludziom tam się chce, jak są otwarci i gotowi do działania. Wydaje mi się, że w Polsce wciąż zbyt często zadowalamy się tymi wymówkami, wystarcza nam takie “no trudno, co zrobić”.
Magda Działoszyńska- Kossow
FOT. Archiwum prywatne bohaterki