ZNAKI NA NASZEJ DRODZE
“Często spotykam się z opinią, że z osobami duchownymi nie można się dogadać. Nie każdy jest wierzący, spotykamy ludzi z różnymi doświadczeniami. Nie możemy zatem czekać w kościołach, aż ktoś do nas przyjdzie, sami musimy wyjść do innych – z takiej postawy biorą się dobre, boże rzeczy.
Wychowałam się w domu wielopokoleniowym. Głównie zajmowała się mną babcia. Dziadek uczył mnie jeździć na rowerze, zaznaczał na framudze drzwi, ile urosłam. Oboje odgrywali w moim życiu wyjątkową rolę. Rodzina bardzo chciała, abym kontynuowała tradycję i została prawnikiem. Cała moja edukacja krążyła wokół założenia, że po maturze pójdę prosto na studia prawnicze. Czułam jednak, że to nie jest do końca moja droga.
Kiedy miałam piętnaście lat podczas wakacji pojechałam na tzw. rekolekcje powołaniowe do Poznania, do sióstr serafitek, które opiekowały się dziećmi z niepełnosprawnościami. Uderzyło mnie, że poza siostrami podopieczni nie mieli nikogo. Wyjeżdżałam przepełniona chęcią pomocy – czułam, że to jest moje powołanie. Dla rodziców mój plan był jednak nie do przyjęcia. Mówili, żebym najpierw spróbowała dostać się na prawo. Miotałam się między racjonalnymi argumentami rodziny, a moim wewnętrznym głosem, który wołał mnie w zupełnie inną stronę. Na widok serafitek mieszkających niedaleko, potrafiłam przechodzić na drugą stronę ulicy, żeby odsunąć od siebie myśli o zakonie.
W klasie maturalnej czułam, że prawo to nie jest kierunek, który powinnam wybrać. Nie zdałam końcowego egzaminu i ostatecznie trafiłam na nowo otwartą specjalizację przy Studium Medycznym w Toruniu, moim rodzinnym mieście. Zaczęłam kształcić się jako pracownik socjalny. Bardzo się zaangażowałam i zobaczyłam, jak dużo mogę wskórać. Zajmowałam się wieloma sprawami i realnie pomagałam ludziom. Myślałam wówczas, że w habicie nie mogłabym tyle zdziałać. Myśli o zakonie wracały jednak jak bumerang i bardzo mnie to męczyło.
Pewnego dni opowiedziałam koledze o moich wahaniach. Powiedział mi wówczas jedno zdanie, które mną wstrząsnęło: „Bóg daje ci taki wielki dar, a ty go w błoto wyrzucasz?” – zmieniło ono moje dotychczasowe myślenie. To był moment przełomowy i podjęłam ostateczną decyzję o wstąpieniu do zakonu. Zrobiłam rodzinną naradę i śmiało zakomunikowałam, że to jest moja droga. Myślę, że cała moja rodzina zrozumiała, że dojrzałam wówczas do tej decyzji.
Mój przyjazd do zakonu był dość zaskakujący, nawet dla przełożonych. W drodze do domu prowincjalnego mieliśmy awarię samochodu. Wzięłam tylko teczkę i ruszyłam dalej pieszo. Po wypełnieniu dokumentów siostra zapytała, kiedy chciałabym przyjechać na stałe, a ja zdziwiona odpowiedziałam, że przecież już przyjechałam. Nawet nie pomyślałam, że trzeba się wcześniej umówić – po prostu pojawiłam się i jestem tutaj już 37 lat.
W 1999 powstał nowy kompleks zakonu, wybudowany przy wsparciu miasta. W założeniu miał zawierać również ośrodek rehabilitacyjno-sportowy. W umowie był zapis, że mamy określony czas na jego wybudowanie. W przypadku niedopełnienia tego warunku, stracilibyśmy budynek. Nie mieliśmy budżetu na ukończenie prac, więc pojawił się pomysł na założenie stowarzyszenia na rzecz osób niepełnosprawnych, które będzie zbierało potrzebne środki. W 2003 roku oficjalnie powołano do życia stowarzyszenie, a w 2007 roku zostałam dyrektorem tej organizacji oraz Domu Pomocy Społecznej dla Dzieci i Młodzieży. W tym samym roku udało nam się dokończyć budowę ośrodka, ale wciąż brakowało pieniędzy na wyposażenie.
Opowiadam to jako dowcip, ale nie czekając pojechałam do Tulec pod figurę Matki Boskiej. Pomodliłam się, aby udało nam się uzbierać fundusze potrzebne na zakończenie ośrodka. Obok figury stoi kiosk. Od pracującej tam sprzedawczyni dostałam małą pocztówkę z wizerunkiem Matki Boskiej. Podając mi ją powiedziała, że Matka Boska wszystko potrafi załatwić. Po miesiącu otrzymałam telefon z informacją, że pewna firma budowlana, realizująca dużą inwestycję w Poznaniu, chciałaby nam przekazać darowiznę. Mieli taką zasadę, że po zakończeniu budowy w danym miejscu, przeznaczali pozostałe środki na wybrany cel charytatywny. Tym razem planowali ofiarować je je siostrom zakonnym, które prowadzą ośrodek dla dzieci z niepełnosprawnościami. Ktoś na górze nas wysłuchał. Z otrzymanych środków wyposażyliśmy cały ośrodek, wraz ze specjalnym basenem dla dzieci. Po wszystkim pojechałam do Tulec z powrotem, tym razem z wielkim bukietem róż, aby podziękować za ten mały-duży cud.
Nie był to zresztą jedyny cud na naszej drodze, który pozwalał doświadczyć, jak Bóg pomaga nam w prowadzeniu tego dzieła. Parę lat temu zepsuł się w ośrodku piec gazowy. Na zakup nowego nie mieliśmy wówczas pieniędzy. Po dwóch dniach do ośrodka przyszła osoba, która słyszała o naszym problemie i chciała się dołożyć do zakupu pieca. Pamiętam dokładnie, że nowy piec kosztował 4790 złotych. W kopercie było dokładnie 4800 złotych. Nie wiemy do dzisiaj, kto to był. Mam takie przeświadczenie, że Pan Bóg nas nigdy nie zostawi.
Marzyłam, aby to miejsce nie było tylko placówką realizującą podstawowe potrzeby. Zdaję sobie sprawę, że choć w nazwie jest „dom”, nigdy nie zastąpimy podopiecznym prawdziwego domu. Możemy jednak reagować na potrzeby. Tak było między innymi pięć lat temu, kiedy otrzymywałam coraz więcej telefonów ze szpitali z informacją, że noworodki z niepełnosprawnościami leżą na salach i nikt nie chce ich odebrać. Wszystkie domy pomocy społecznej, włącznie z naszym, przyjmowały wtedy dzieci od trzeciego roku życia – takie było rozporządzenie. Dzięki temu, że funkcjonujemy jako instytucja niepubliczna, zmieniliśmy regulamin i zaczęliśmy przyjmować najmłodsze dzieci, a ośrodek rehabilitacyjno-sportowy przekształciliśmy w rewalidacyjno-wychowawczy. Z dwunastu maluchów, które przyjęliśmy, dwójkę doprowadziliśmy do zupełnej sprawności intelektualnej i doczekały się adopcji. Pozostałą dziesiątkę udało nam się umieścić w rodzinach zastępczych.
Dzieci, które do nas trafiają, często nie miały szansy na zaistnienie w społeczeństwie. Wyjeżdżamy razem do kina, na pocztę, czy do banku, żeby poczuły, czym jest integracja społeczna. Największym jednak sukcesem jest dla mnie to, że nasi podopieczni z głęboką niepełnosprawnością nie czekają w pokojach, aż nauczyciele ze szkół specjalnych przyjdą do nich, tylko wyjeżdżają codziennie do szkoły. Dla nich to jest zupełnie inny świat: wyjście z czterech ścian na te parę godzin dziennie.
Postawiliśmy sobie za cel, żeby znaleźć metodę komunikacji, która pozwoli nam dotrzeć do naszych podopiecznych. Często słyszałam od ich rodziców, że zrobiliby wszystko, żeby się dowiedzieć, co boli ich dziecko. Największą barierą jest brak kontaktu werbalnego i trzeba dążyć do tego, żeby ją przełamać. Wychodząc naprzeciw takim potrzebom zainwestowaliśmy w różnego rodzaju piktogramy, urządzenia, które czytają z gałek ocznych, czytniki, dzięki którym dziecko może komunikować się z otoczeniem. Wystarczy znaleźć klucz do komunikacji i odkrywa się przed nami zupełnie inny człowiek – nowoczesne technologie nas w tym wspierają.
Jest taki trudny moment w życiu kobiety, kiedy ma trzydzieści parę lat i fizjologia daje sygnały, że to ostatni dzwonek, aby mieć dzieci. Myślę, że to jest czas kolejnej decyzji w życiu każdej siostry zakonnej – moment, w którym pojawiają się pytania, czy ja tu rzeczywiście mam być, czy to, że nigdy nie będę miała swojego dziecka, jest dla mnie dobrą decyzją. Gdy składamy swoje śluby, nie mamy doświadczenia i nie wiemy, ile będą nas one kosztowały. W małżeństwie też może pojawić się kryzys, a w klasztorze trudny czas u kobiet przychodzi najczęściej w wieku powyżej 35 lat. Nie jest to doświadczenie tylko życia zakonnego – każdy z nas staje przed tego typu dylematami, kiedy musi sam podjąć decyzję i po raz kolejny powiedzieć sobie dojrzałe „tak”.
Na przykładzie mojego powołania mogę powiedzieć, że człowiek potrafi długo odrzucać znaki na swojej drodze. Wiele osób jest powołanych, ale niekoniecznie chcą one odpowiedzieć na ten wewnętrzny głos, który jak bumerang do nich wraca. W którymś momencie trzeba się określić: “to jest właściwy wybór”. Czy to będzie małżeństwo, życie w pojedynkę czy życie konsekrowane – każde wymaga w pewnym momencie podjęcia decyzji. Nie da się odwlekać naszych spraw w nieskończoność. Każdy z nas ma swoją drogę, tylko ważne, żeby umiał właściwie odczytać na niej znaki i z odwagą tą drogą pójść. Nie można siedzieć z założonymi rękami, tylko trzeba działać. Każdemu Pan Bóg dał rozum, więc korzystajmy z niego tyle, ile możemy”.
Cecylia Barbara Belchnerowska
FOT. Archiwum prywatne bohaterki